niedziela, 26 stycznia 2014

Ukraina 2013 - cz. 6 – Na Przełęcz Legionów i Pantyr

Dziewiąty dzień wycieczki był odpoczynkiem dla samochodów, za to prawdziwym wyzwaniem dla naszych nóg :)


Zjedliśmy śniadanko przy długiej, drewnianej ławie i wyruszyliśmy w góry żółtym szlakiem, a konkretnie, jego imitacją :)


W pierwszej napotkanej kałuży pływały duże, czarne kijanki.


A nad naszymi głowami krążyły drapieżniki.


Pierwszym celem naszej wycieczki była Przełęcz Legionów. Jej nazwa wzięła się stąd, że jesienią 1914 r. przez tę przełęcz przekroczyli Karpaty żołnierze II Brygady Legionów Polskich i dywizje austro-węgierskie, aby podjąć walkę z Rosjanami. A jednym z tych legionistów był pradziadek Mojej Drugiej Połówki :) Polscy saperzy poprowadzili wówczas w ekspresowym tempie przez bezdroża drogę kołową – istniejącą do dziś i nazwaną Drogą Legionów. Jak można obejrzeć w Internecie, są liczni chętni, aby trasę tę pokonywać nawet samochodami :)


Droga wiedzie głównie przez las – raz rzadszy, raz gęstszy, początkowo wzdłuż doliny potoku Rafajłowiec. A są miejsca, gdzie najwygodniej idzie się korytem potoku... Niecałe dwa kilometry przed przełęczą właściwa droga odbija w lewo, wspinając się na zbocze stromymi serpentynami. Na wprost biegnie jednak inna droga leśna – my chwilę pobłądziliśmy, zanim znaleźliśmy właściwą, bo znaków szlaku oczywiście nie było. Co więcej, dolny odcinek serpentyn mało przypominał drogę - był mocno zarośnięty, zawalony konarami i gałęziami, przez co chyba najtrudniejszy do ewentualnego przejechania samochodem. Nam droga z obozowiska przy źródełku mineralnym na przełęcz zajęła około 2,5 h.


Na przełęczy (1110 m n.p.m.) znajduje się rozległa polana, w której centralnym punkcie stoją dwa słupki graniczne – po dwóch stronach dawnego przejścia granicznego między Polską a Czechosłowacją (a potem, na krótko – Węgrami). Stoi tam też kopiec z krzyżem, wzniesiony pierwotnie przez legionistów jako drewniany, w wolnej Polsce wymieniony na metalowy – i cudem ocalały do dziś, wraz z tablicami pamiątkowymi. Przełęcz jest też węzłem szlaków turystycznych – do centrum Rafajłowej jest stąd 11,5 km, a zejście Drogą Legionów do cmentarza legionistów w dolinie Płajskiej po południowej (a właściwie – zachodniej) stronie Karpat to 5 km. Wzdłuż dawnej granicy, na północ, prowadzi szlak na grzbiet Taupiszyrki (3 km) i dalej na Sywulę, zaś wzdłuż granicy na południe – na Pantyr (3,5 km; 1,5 h) i Bratkowską (14 km; 7 h).






Po godzinnym biwaku, rozpoczęliśmy podejście na Pantyr. Zaraz za przełęczą, po prawej stronie mija się małe źródełko (niemalże suche), a przy głównym słupie granicznym nr 6 stoi drewniana chata, w której można ewentualnie przenocować.


Droga na Pantyr wiedzie dawną przesieką graniczną, czasem w górę, czasem w dół, ale wciąż od słupka do słupka (niektóre przewrócone, ale większość nadal na swoich miejscach).


Po około godzinie dochodzi się na bezleśną przełęcz Małe Rogodze, z której rozpościera się ładna panorama okolicznych gór.



Kolejne pół godziny – i jesteśmy na szczycie Pantyru (1213 m n.p.m.). Szczyt jest zarośnięty lasem, ale wart odwiedzenia – zachował się na nim jeden z tak zwanych początkowych słupów granicznych, zapoczątkowujących kolejne sekcje granicy polsko-czechosłowackiej. Ozdobiony godłami obu państw  Orłem i Lwem – jest jednym z dwóch istniejących do dziś (a przed wojną było ich trzydzieści).




Panowie poszli obejrzeć sobie pobliskie okopy i węgierski schron bojowy, wzniesiony w czasie II Wojny Światowej, a panie wylegiwały się na mchu przy słupkach. I wówczas stała się rzecz surrealistyczna – z lasu wyszedł człowiek i zapytał, czy widziałyśmy dwa konie, bo mu uciekły. Koni nie widziałyśmy, więc człowiek znów zniknął w lesie. Kiedy panowie wrócili, w historię z człowiekiem z lasu i jego końmi nie chcieli nam uwierzyć :)


Z Pantyru mieliśmy zejść ścieżką, widniejącą na mapie – ale oczywiście w terenie jej nie znaleźliśmy :) Zeszliśmy więc na Rogodze Małe z zamiarem chaszczowania w dół wzdłuż spływającego stamtąd potoku Rogoźnego Malego. W międzyczasie jednak zaszło Słońce i zaczął kropić drobny deszczyk. A potem trochę większy. A potem jeszcze większy. A potem już zaczęły walić pioruny i kolejna godzina upłynęła nam na ślizganiu się po trawie i kamieniach – byle w dół. Z tego odcinka drogi jakoś nie mam zdjęć... :))) U zbiegu z potokiem Błudniek uchwyciliśmy leśną drogę. Burza minęła tak szybko, jak nadeszła i znów było ciepło i słonecznie :)


W kolejnych kałużach zauważyliśmy, że kijankom wyrosły tylne nóżki :)


Dotarliśmy do doliny Rafajłowca, która prowadziła do naszego obozowiska. Po burzy, z rozgrzanej, mokrej ziemi unosiła się mgła.



Na spacer powychodziły wielkie, fioletowe ślimaki.


Minęliśmy krowy (ale o krowach jeszcze będzie... :) i znajomego pasterza – który przekonał naszych panów, że faktycznie jednemu z gospodarzy uciekły dzień wcześniej dwa konie.


A jak się okazało, te kijanki, które spotykaliśmy co krok, to były małe kumaki górskie (brzuszek w żółte ciapy - jak nam na poczekaniu objaśnił kolega biolog) i nizinne (brzuszek w pomarańczowe ciapy).


Do namiotów dotarliśmy jakieś 2,5 h po wyruszeniu z Pantyru. Cała wycieczka trwała około 8 h, a przeszliśmy, według GPS-a, nieco ponad 20 km. Szybka kąpiel w lodowatym potoku, a potem, do wieczora – leżenie do góry brzuchami :) Ale wieczorem na naszym obozowisku pojawił się czwarty namiot – dołączyła do nas trójka Ukraińców, których widzieliśmy zresztą z oddali na Małych Rogodzach. Oczywiście, kolację zjedliśmy (i wypiliśmy :) przy wspólnym stole, dzieląc się wrażeniami i wspomnieniami z wyjazdów i wędrówek.


Rano dziesiątego dnia było pięknie i słonecznie. Wstaliśmy, zaczęliśmy przygotowywać śniadanie i opracowywać trasę na najbliższe godziny.




Nagle, zza drzewa wyjrzała jedna krowa...


Potem kolejne dwie wzięły w dwa ognie namiot Ukraińców...


A kolejne kilkanaście trzeba było odpędzać od stołu, zastawionego śniadaniem. Ostatecznie poszły sobie, pozostawiając nam w prezencie parę brązowych placków :)


Po śniadanku zrobiłam sobie jeszcze krótki spacerek – koło naszego biwaku stała fajna huśtawka :)



A potem zwinęliśmy namioty, pożegnaliśmy Ukraińców, którzy wracali do domu autobusem i ruszyliśmy w dalszą drogę, do Kołomyi. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę w samej Rafajłowej – na starym cmentarzu przy cerkwi, pod zadbanym obeliskiem nagrobnym, spoczywa tam czterdziestu polskich legionistów – może kolegów Pradziadka...?



(c.d.n.)

niedziela, 19 stycznia 2014

Czekoladownik i mini blejtramik

Kiedyś robiłam pudełko na czekoladę od podstaw, ale odkąd mogę kupić gotową bazę, najzupełniej w świecie nie chce mi się dokładnie odmierzać, docinać, zaginać - bo i tak zawsze wychodziło coś nie tak.
Właśnie taką gotową bazę okleiłam dosyć starymi papierami z Lemonade. Czasami tak jest, że papiery strasznie mi się podobają, coś z nich zrobię, zużyję niewiele, a potem leżą, leżą i... czekają. Ale potem znowu zaczynają mi się podobać :) 
Do ozdobienia czekoladownika, prócz papierów, użyłam serduszka z masy szybkoschnącej, papierowych kwiatków, taśmy i listków :) W środku jest miejsce na wpisanie życzeń.

 Pudełko:



Środek - tu najpierw trzeba włożyć czekoladę i można napisać życzenia, a potem - siup, wszystko do pudełka :)







I jeszcze życzeniowo - zamiast kartki - malutki blejtramik. Całość również powstała z papierów Lemonade. Do tego kwiatki, listki, ptaszek z masy i oczywiście, kosteczki 3D :)




piątek, 17 stycznia 2014

Pastel :)

I kolejna nowość od UHK Gallery...cudowne te pastelowe kolory i jakie fajne dodatki, wszystko można obejrzeć dokładnie tu .A jak się będzie miało szczęście to i wygrać taki jeden zestawik :)




czwartek, 16 stycznia 2014

Zakochany Holmes

Oj jak ja się cieszę, Holmesie, że nie zaginąłeś :) I dobrze, że jesteś zakochany :)
Zajrzyjcie koniecznie tutaj żeby dowiedzieć się nieco więcej o tej całej historii :)




niedziela, 12 stycznia 2014

Ukraina 2013 - cz. 5 – Przez środek Europy w Gorgany

Chust - to trzecie co do wielkości miasto Zakarpacia. My zatrzymaliśmy się w motelu na jego obrzeżach, ale jeszcze wieczorem poszliśmy na rekonesans do centrum. Chust niestety nie posiada starówki, ani deptaków takich, jak w Użhorodzie czy Mukaczewie. Wieczorne życie koncentruje się na kilku głównych ulicach. Dawny rynek, w dużej mierze zabudowany nowymi domami, był akurat w totalnej przebudowie – nawierzchnia została całkowicie zerwana. Może już w tym roku będzie tam znacznie ładniej? Wśród starych domów znaleźć można jednak, na przykład, czynną do dziś synagogę.




Barokowy kościół sąsiaduje zaś z zupełnie współczesnym blokiem. W mieście stoi też XVIII-wieczna cerkiew i najciekawszy chyba architektonicznie, ufortyfikowany kościół późnośredniowieczny,  późniejszy zbór protestancki.



Nad miastem wznosi się Góra Zamkowa. Ruiny zamku są malownicze, ale trudne do zwiedzania, gdyż zarastają je dzikie chaszcze (w tym – dwumetrowe pokrzywy). Na górę warto się jednak wspiąć, aby obejrzeć piękną panoramę Chustu na tle południowych zboczy Karpat.





Pod górą stoi funkcjonalistyczny budynek z czasów czechosłowackich. Obecnie jest tu Urząd Miasta, ale podczas krótkiego istnienia Ukrainy Karpackiej urzędowały to władze tego państwa, którego Chust był stolicą.


Ósmego dnia rano poszliśmy jeszcze zrobić zapasy na sporych rozmiarów bazarze, a potem wyjechaliśmy z Chustu na wschód, mijając stado krasnali :)


Po drodze mijaliśmy też - a to motocykle z koszem...


A to zwykłe wozy konne...


A to specyficzne wozy konne – na przykład, takie do ostatnich podróży...


A to mercedesy i jeźdźców na oklep...


Droga powoli zbliżyła się do granicy – te góry w oddali, to już Rumunia.


Wielokulturowego charakteru regionu dowodzą tablice przy wjazdach do miejscowości – zapisane po ukraińsku, rumuńsku i węgiersku. Sołotwyno leży nad Cisą, przez którą graniczy z rumuńskim już Sygietem Marmaroskim.



Droga, która do tej pory biegła po płaskiej dolinie Cisy, odbija na północ, w kierunku Karpat. Gdy przejeżdżaliśmy przez Rachów, miało miejsce istotne wydarzenie – licznik jednego z naszych samochodów przekroczył 200 000 przejechanych kilometrów!


Pierwszy dłuższy postój zrobiliśmy sobie w środku Europy. I to w najprawdziwszym, dokładnym środku, wyznaczonym przez cesarsko-królewskich topografów w XIX wieku. Oczywiście, takich środków jest kilkanaście (w Polsce też), a każdy – jak najbardziej, najprawdziwszy :)




W ukraińskim środku stoi kamienny austro-węgierski obelisk, a tuż obok rozwinęło się małe miasteczko turystyczno-suwenirowe :) Ale urzęduje tam też ośrodek informacji europejskiej, otoczony licznymi planszami edukacyjnymi.



A poza tym – można sobie tam zrobić zdjęcie z misiem, jelonkiem albo malutką owieczką. Ale tylko z wypchanymi :(


Potem zaczęliśmy podjazd na przełęcz Tatarską (Jabłonicką), oddzielającą Gorgany od Czarnohory. Do najwyższego z czarnohorskich szczytów – Howerli (na której byłam daaawno temu) - jest stąd w prostej linii nie więcej, niż 15 km. Ale Czarnohora to może w następne wakacje... :)




Na przełęczy znajduje się kombinat turystyczny i spory bazar – jak zwykle, ze wszystkim. Jest na przykład budka z rękodziełem i starociami, gdzie można kupić talerze z czasów I Wojny Światowej, skorupy pocisków, stare żelazka, albo - wypchanego wilka. Ale ja kupiłam tam akurat huculską ceramikę – filiżaneczki i miseczkę.




Lis Mykita zbierał datki na inkubator dla kurczaczków – tak przynajmniej miał napisane na wiszącej nad głową kartce :)


Ale znacznie spokojniej jest w lesie, tuż za bazarem – stoją tam pomniki i kapliczki, wzdłuż grzbietu biegną wojenne okopy, a na południową stronę rozpościera się piękny widok - w oddali widać pasmo Świdowca.



A tą starą, krętą drogą w 1939 r. zjeżdżał na węgierską stronę Karpat generał Maczek ze swoimi żołnierzami.


Dalej jechaliśmy już bez postojów, przez Jaremcze, Delatyn i Nadwórną, by zdążyć przed nocą do planowanego miejsca noclegu w Rafajłowej, czyli, obecnej Bystrzycy.




Jak się okazało, zaznaczana na mapach turbaza "Oстрівець Mандрів" w Rafajłowej nie istnieje. Rozpytawszy więc wśród pasterzy, spędzających akurat krowy z pastwisk, o dogodne miejsce biwakowe, wjechaliśmy nieco w las i rozbiliśmy namioty na polance, w pobliżu źródełka mineralnego.


O tych krowach to będzie jeszcze w następnej części :) Tymczasem natomiast, na koniec – napotkany po drodze świerszcz polny. Oczywiście, że grał na swoich skrzypcach - inaczej byśmy go przecież nie znaleźli :)


(c.d.n.)