Poprzednią podróż na Ukrainę opisałam w paru postach
chronologicznie, a teraz zrobię trochę inaczej – zacznę od najciekawszej
wycieczki. Zresztą trudno by było pisać szczegółowo o każdym z dwudziestu
dni...
Ostatni raz w prawdziwych górach (polskich, czeskich,
słowackich, a momentami nawet po-jugosłowiańskich oraz albańskich) byliśmy
chyba w czasach studenckich. Z pewnym więc niepokojem zaplanowaliśmy wyprawę z
Przełęczy Angarskiej na Czatyrdah – w końcu, to już nie te lata, nie to zdrowie
:) Co więcej, dostępne na rynku polskie
i ukraińskie przewodniki opisują tę trasę bardzo ogólnikowo, a momentami, jak
się okazało – podają informacje zupełnie nieaktualne i mylące.
Nasza wycieczka udała się znakomicie, a dla tych, którzy
zechcą zobaczyć na własne oczy to, co widzieli Mickiewicz czy Puszkin, podajemy
poniżej dokładny jej opis.
Na początek, zasięgnąwszy języka u naszych ukraińskich
znajomych, dowiedzieliśmy się dość istotnej rzeczy – niedawno trasa z Przełęczy
Angarskiej co najmniej do Angar-Burun (1453 m n.p.m. - swoją drogą, w Górach
Krymskich owo „n.p.m.” nabiera zupełnie dosłownego i namacalnego wymiaru...)
została oznaczona jako szlak czerwony, znakami takimi, jak PTTK-owskie w Polsce
– biało-czerwono-białymi. Nas wprawdzie interesowała najwyższa kulminacja
masywu, czyli Eklizi-Burun (1527 m), ale trasa na Angar-Burun pokrywa się z nią
mniej-więcej w połowie długości.
Na Przełęcz Angarską (752 m) można dostać się bardzo łatwo,
jako że przechodzi i przejeżdża przez nią wszystko, co tylko się rusza, a chce
dotrzeć z Symferopola do kurortów Południowego Wybrzeża (lub odwrotnie). My
jechaliśmy trolejbusem ze wspomnianego poziomu morza, a konkretnie, z Ałuszty
(bilet kosztował 4 hrywny, czyli całe 1,76 zł...). Można też zajechać tam
marszrutką, albo i rejsowym autobusem – co jednak jest najdroższym
rozwiązaniem, jako że (jak powiedziała nam pani w okienku na dworcu w Ałuszcie)
kierowca się na przełęczy wprawdzie zatrzyma, ale nie ma tam normalnego
przystanku i bilet trzeba kupować aż do Symferopola. Trochę to może dziwne, ale
kto zna choć trochę Ukrainę, ten wie, że zdarzają się tam rzeczy, których sam
Bareja by nie wymyślił :)
Przełęcz jest upstrzona dziesiątkami straganów z przetworami
i ziołami, znajduje się tam również posterunek DAI. Wąska, asfaltowa droga na
zachód jest jedyną taką, więc pomylić trasy się po prostu nie da, tym bardziej,
że zaraz na starcie wita nas oznaczenie szlaku. My wystartowaliśmy o godzinie
9:34 czasu polskiego (czasy podaję według aparatu fotograficznego).
9:38 – osiągnęliśmy Wielką Polanę – rozległą, właściwie pustą
przestrzeń, na której znajdują się – o dziwo, otwarte (ale do środka nie
zaglądaliśmy) – sklep spożywczy i „kafe-restaurant”, stacja meteorologiczna i
smętne resztki zabudowań turbazy (jeżeli działa, to raczej na dziko).
9:40 – zaraz za Wielką Polaną weszliśmy w las, a na pierwszym
drzewie po lewej przywitał nas plakat: „Enciefalitnyj klieszcz – opasno dlia
żizni!”. Droga zaczęła wyraźnie, ale wciąż jeszcze dość łagodnie, piąć się pod
górę.
9:45 – Szkolna Polana, na której zainstalowanych jest
kilka(naście) stolików i ławek. Jako że byliśmy tam w niedzielę, część z nich
była nawet obsadzona turystami – ale raczej nizinnymi, z wałówkami. Cały teren
miał chyba kiedyś charakter bardziej letniskowy, jako że tu i ówdzie straszą
smętne resztki sławojek, tudzież – słupy latarni, które kiedyś oświetlały
ścieżkę przez las. Na jednym z nich wiszą szczątki... gitary. Za polaną droga
biegnie dalej do góry.
9:52 – Polana Pod Elektryczną Linią Przesyłową (ukr./ros.
„pod LEP”), będąca właściwie skrzyżowaniem szlaku i przecinki leśnej,
doprowadzającej prąd do Ałuszty. Tu zrobiliśmy sobie krótki postój na ławeczce,
przy stoliku :)
10:00 – wymarsz z Polany. Szlak wiedzie przez piękny las,
niemalże pozbawiony podszycia, więc „przewiewny”, coraz bardziej stromo pod
górę. Droga jest jednak szeroka, a wyorane w niej koleiny wskazują, że coś tu
czasem nawet jeździ.
10:25 – doszliśmy na Bukową Polanę, będącą, według map ukraińskich,
oficjalną „turstajanką”, z możliwością obozowania i rozniecania ognisk
(faktycznie, widać ślady). Bijące tutaj źródło Aleksi-Gol (znajdujące się przy
drodze, dochodzącej od strony jez. Kutuzowskiego) bynajmniej nie było „obfite”,
jak można przeczytać w przewodnikach. Na prowizorycznej ławce zrobiliśmy sobie
dłuższy odpoczynek.
10:45 – wymaszerowaliśmy w dalszą drogę, w las.
10:51 – wyraźne rozstaje, na których droga z koleinami
biegnie dalej prosto po tej samej poziomicy, zaś szlak odbija w prawo, wyraźnie
stromo pod górę. Zaczyna się chyba najtrudniejszy i z początku (aż do wyjścia z
lasu) najmniej przyjemny etap wędrówki. W pewnej chwili, niedaleko za
rozstajami, około dziesięciometrową różnicę poziomów pokonuje się po stromym
zboczu. Najłatwiej to chyba zrobić na czworaka :) My, po wdrapaniu się,
zrobiliśmy sobie pięciominutowy odpoczynek na bardziej poziomym odcinku trasy.
11:06 – na zakręcie szlaku (cały czas stromo pod górę) mijamy
charakterystyczne, uschnięte drzewo o fantazyjnym kształcie.
11:09 – górna granica lasu. Szlak staje się bardziej
kamienisty. Ale obracając się za siebie i rozglądając wokół, można chyba po raz
pierwszy powiedzieć, że jest warto tak się wysilać :) Już widać jak na dłoni
masyw Demerdżi, dolinę Ałuszty, charakterystyczny, osobny wierzchołek góry
Kościół, masyw Roman-Kosza i wiele innych, fantastycznych obrazów.
11:17 – na jednym z zakrętów szlaku, który po
kamienisto-trawiastym zboczu wiedzie kilkunastoma trawersami, stoi samotne
drzewo z dwoma strzałkami, wskazującymi przebieg szlaku. Drzewo jest nieduże,
ale na tyle rozłożyste, że w jego cieniu może skryć się grupa osób. My tutaj
zrobiliśmy sobie dłuższy postój.
11:35 – rozpoczęliśmy ostatni szturm na jajłę Czatyrdaha, ale
dobre kilka minut zajęła nam przerwa na fotografowanie stada orłów, które
wyłoniło się zza masywu i zaczęło krążyć dokładnie nad naszymi głowami.
11:54 – osiągnęliśmy jajłę. Dwie charakterystyczne piramidy
kamieni i okrągły wiatrochron między nimi zwiastują koniec mozolnej wspinaczki.
Tu też schodzimy z czerwonego szlaku, który biegnie dalej na północ, w kierunku
Angar-Burun. Za drugą piramidą odbiega na zachód wyraźna ścieżka. Po niej
właśnie dojdziemy na Eklizi-Burun.
12:00 – odszedłszy nieco od rozwidlenia szlaków, wśród
fantazyjnych form krasowych, zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek.
12:10 – pomaszerowaliśmy dalej, nieoznakowaną ścieżką. Choć
ukształtowanie terenu sprawia, że celu wyprawy nie widać aż do samego końca,
zgubić się jest nie sposób. Ścieżka jest całkiem wyraźna, biegnie zasadniczo
cały czas na zachód, omijając zapadliska i grzebienie skalne. Nie jest więc
monotonnie. Nam trafił się lekko pochmurny dzień, co dodatkowo powodowało
niesamowite gry światła i cienia na skałach i łąkach. Co jakiś czas, przy
ścieżce stoją kamienne kopce (a ktoś zadał sobie nawet trud ułożenia z kamieni
jakby małego Stonehenge...). Szlak wiedzie przez rozległe, zielone hale,
upstrzone kolorowymi kwiatami, wypełnione brzęczeniem niezliczonych cykad,
pierzchających na boki spod stóp turysty. Nad łąką latają trzmiele, chrząszcze
i motyle, jakich w Polsce chyba nigdy nie widzieliśmy. Ten odcinek jest bardzo
wygodny i przyjemny; zupełnie nie odczuwa się, że idzie się pod górę. W kilku
ledwie miejscach przecina się poprzeczne grzebienie skalne i wtedy jest trochę
kłopotu ze stąpaniem po kamieniach.
12:44 – od południowej strony do naszego szlaku zbliżyło się
urwisko (ale nadal jest dość daleko), a droga zaczęła robić się wyraźnie stroma
i piąć się w górę kilkoma zakosami.
12:59 – na płaskich kamieniach zrobiliśmy sobie krótki
odpoczynek.
13:06 – gdy tylko ruszyliśmy dalej, zza ostatniego zakrętu
drogi zaczął być widoczny nasz cel – całkiem blisko, na tle nieba odcinał się
krzyż i pamiątkowe kamienie na szczycie Eklizi-Burun. Mając przed oczami tę
perspektywę, doznaliśmy nagłego przypływu adrenaliny i...
13:10 :))) Niesamowity, rozległy widok... Mickiewicz opisał
go tak: „U stóp moich kraina dostatków i krasy”... Masyw Demerdżi na
wschodzie, dolina Ałuszty i błękit Morza Czarnego na południu, masyw Roman-Kosza
na zachodzie, a na północy – płaskowyż Czatyrdaha, obniżający się stopniowo aż
po widoczny na horyzoncie Symferopol, z charakterystyczną taflą sztucznego
zalewu na Salhirze... Tego się nie da opisać słowami; to trzeba zobaczyć na
własne oczy...
14:02 – trochę szkoda, ale w końcu jednak trzeba było
rozpocząć zejście...
14:19 – zeszliśmy z kulminacji Eklizi-Burun na jajłę.
14:54 – koniec spacerku, dotarliśmy do kolistego
wiatrochronu, odtąd droga prowadziła już wyraźnie w dół.
15:10 – po pokonaniu dość stromego, kamienistego odcinka
zbocza, zrobiliśmy sobie postój pod tym samym drzewem, co poprzednio.
15:22 – zostawiliśmy „nasze” drzewo i pomaszerowaliśmy dalej
w dół.
15:28 – osiągnęliśmy górną granicę lasu.
15:33 – w kucki, a momentami właściwie na pupach, zaczęliśmy
się powoli staczać po najbardziej stromym odcinku szlaku...
15:38 – staczanie to trwało pięć minut :)
15:45 – przy nieobfitym źródle na Polanie Bukowej
urządziliśmy sobie krótki odpoczynek.
15:52 – opuściliśmy Polanę Bukową.
16:11 – osiągnęliśmy Polanę „Pod LEP”.
16:19 – na Polanie Szkolnej, którą w międzyczasie opuścili
letnicy, spotkaliśmy stado krów, zajęte wypasaniem się :)
16:24 – dotarliśmy do Wielkiej Polany, na której
„kafe-restaurant” i sklep były nadal otwarte.
16:29 – zakończyliśmy wycieczkę na Przełęczy Angarskiej.
Jak więc widać, cała wycieczka zajęła nam 7 godzin, z czego
samego marszu – niecałe 5 godzin. A jeszcze od powyższego odjąć należy liczne,
krótsze postoje na fotografowanie przyrody ożywionej i nieożywionej. Zapewne
osoby mniej odwykłe od górskich wędrówek zaliczyłyby tę trasę znacznie
szybciej, ale przecież chodzenie po górach to nie wyścigi :)
Dodam jeszcze, że szlak wcale nie był jakoś specjalnie
intensywnie uczęszczany. Do Polany Bukowej spotkaliśmy może z dwadzieścia osób,
z czego większość to piknikowicze na Polanie Szkolnej. Przez samą Polanę Bukową
przechodziła też jakaś wycieczka kolonijna. Wyżej ludzi było jeszcze mniej.
Najbardziej zdumiewający byli chyba... rowerzyści. Na jajle minęła nas już
tylko jedna, kilkuosobowa grupa turystów. Dochodząc do szczytu, widzieliśmy
kilka osób, schodzących zeń w stronę północną. Na szczycie przez godzinę
byliśmy zupełnie sami. Dopiero schodząc, minęliśmy się z następną dwójką
turystów.
Wszystkim, którzy kiedykolwiek zawitają na Krym, z czystym
sumieniem możemy polecić wejście na Czatyrdah :)
Na koniec całe mnóstwo zdjęć, nie mogłam się zdecydować, które odrzucić, a które zamieścić :) Oczywiście mam ich dużo więcej :)
(ciąg dalszy wrażeń z ukraińskich wojaży - już niebawem)
Cudowne widoki i cudowny opis.
OdpowiedzUsuńOjej,po lekturze Twojego posta czuję się jakbym tam była!Oczywiście,że jak najwięcej zdjęć jak najbardziej oddaje atmosferę wycieczki.Osobiście mam nadzieję zobaczyć ich jeszcze więcej:)))Czekam na ciąg dalszy.Buziaki*
OdpowiedzUsuńBrzmi zachęcająco, a do tego świetne widoki :3
OdpowiedzUsuńBędę zaglądała tu częściej :)
Opis i zdjęcia dają poczucie niesamowitej wyprawy pełnej pięknych widoków. Choć ze mnie raczej typ nizinny :)
OdpowiedzUsuńŚwietna wyprawa. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńSuper wyprawa. Lubie wędrówki po górach, wiec może się tam wybiorę :-)
OdpowiedzUsuń