sobota, 4 sierpnia 2012

Moje ukraińskie wakacje - cz. 1 - wejście na Czatyrdah


Poprzednią podróż na Ukrainę opisałam w paru postach chronologicznie, a teraz zrobię trochę inaczej – zacznę od najciekawszej wycieczki. Zresztą trudno by było pisać szczegółowo o każdym z dwudziestu dni...

Ostatni raz w prawdziwych górach (polskich, czeskich, słowackich, a momentami nawet po-jugosłowiańskich oraz albańskich) byliśmy chyba w czasach studenckich. Z pewnym więc niepokojem zaplanowaliśmy wyprawę z Przełęczy Angarskiej na Czatyrdah – w końcu, to już nie te lata, nie to zdrowie :)  Co więcej, dostępne na rynku polskie i ukraińskie przewodniki opisują tę trasę bardzo ogólnikowo, a momentami, jak się okazało – podają informacje zupełnie nieaktualne i mylące.

Nasza wycieczka udała się znakomicie, a dla tych, którzy zechcą zobaczyć na własne oczy to, co widzieli Mickiewicz czy Puszkin, podajemy poniżej dokładny jej opis.

Na początek, zasięgnąwszy języka u naszych ukraińskich znajomych, dowiedzieliśmy się dość istotnej rzeczy – niedawno trasa z Przełęczy Angarskiej co najmniej do Angar-Burun (1453 m n.p.m. - swoją drogą, w Górach Krymskich owo „n.p.m.” nabiera zupełnie dosłownego i namacalnego wymiaru...) została oznaczona jako szlak czerwony, znakami takimi, jak PTTK-owskie w Polsce – biało-czerwono-białymi. Nas wprawdzie interesowała najwyższa kulminacja masywu, czyli Eklizi-Burun (1527 m), ale trasa na Angar-Burun pokrywa się z nią mniej-więcej w połowie długości.

Na Przełęcz Angarską (752 m) można dostać się bardzo łatwo, jako że przechodzi i przejeżdża przez nią wszystko, co tylko się rusza, a chce dotrzeć z Symferopola do kurortów Południowego Wybrzeża (lub odwrotnie). My jechaliśmy trolejbusem ze wspomnianego poziomu morza, a konkretnie, z Ałuszty (bilet kosztował 4 hrywny, czyli całe 1,76 zł...). Można też zajechać tam marszrutką, albo i rejsowym autobusem – co jednak jest najdroższym rozwiązaniem, jako że (jak powiedziała nam pani w okienku na dworcu w Ałuszcie) kierowca się na przełęczy wprawdzie zatrzyma, ale nie ma tam normalnego przystanku i bilet trzeba kupować aż do Symferopola. Trochę to może dziwne, ale kto zna choć trochę Ukrainę, ten wie, że zdarzają się tam rzeczy, których sam Bareja by nie wymyślił :)

Przełęcz jest upstrzona dziesiątkami straganów z przetworami i ziołami, znajduje się tam również posterunek DAI. Wąska, asfaltowa droga na zachód jest jedyną taką, więc pomylić trasy się po prostu nie da, tym bardziej, że zaraz na starcie wita nas oznaczenie szlaku. My wystartowaliśmy o godzinie 9:34 czasu polskiego (czasy podaję według aparatu fotograficznego).

9:38 – osiągnęliśmy Wielką Polanę – rozległą, właściwie pustą przestrzeń, na której znajdują się – o dziwo, otwarte (ale do środka nie zaglądaliśmy) – sklep spożywczy i „kafe-restaurant”, stacja meteorologiczna i smętne resztki zabudowań turbazy (jeżeli działa, to raczej na dziko).

9:40 – zaraz za Wielką Polaną weszliśmy w las, a na pierwszym drzewie po lewej przywitał nas plakat: „Enciefalitnyj klieszcz – opasno dlia żizni!”. Droga zaczęła wyraźnie, ale wciąż jeszcze dość łagodnie, piąć się pod górę.

9:45 – Szkolna Polana, na której zainstalowanych jest kilka(naście) stolików i ławek. Jako że byliśmy tam w niedzielę, część z nich była nawet obsadzona turystami – ale raczej nizinnymi, z wałówkami. Cały teren miał chyba kiedyś charakter bardziej letniskowy, jako że tu i ówdzie straszą smętne resztki sławojek, tudzież – słupy latarni, które kiedyś oświetlały ścieżkę przez las. Na jednym z nich wiszą szczątki... gitary. Za polaną droga biegnie dalej do góry.

9:52 – Polana Pod Elektryczną Linią Przesyłową (ukr./ros. „pod LEP”), będąca właściwie skrzyżowaniem szlaku i przecinki leśnej, doprowadzającej prąd do Ałuszty. Tu zrobiliśmy sobie krótki postój na ławeczce, przy stoliku :)

10:00 – wymarsz z Polany. Szlak wiedzie przez piękny las, niemalże pozbawiony podszycia, więc „przewiewny”, coraz bardziej stromo pod górę. Droga jest jednak szeroka, a wyorane w niej koleiny wskazują, że coś tu czasem nawet jeździ.

10:25 – doszliśmy na Bukową Polanę, będącą, według map ukraińskich, oficjalną „turstajanką”, z możliwością obozowania i rozniecania ognisk (faktycznie, widać ślady). Bijące tutaj źródło Aleksi-Gol (znajdujące się przy drodze, dochodzącej od strony jez. Kutuzowskiego) bynajmniej nie było „obfite”, jak można przeczytać w przewodnikach. Na prowizorycznej ławce zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek.

10:45 – wymaszerowaliśmy w dalszą drogę, w las.

10:51 – wyraźne rozstaje, na których droga z koleinami biegnie dalej prosto po tej samej poziomicy, zaś szlak odbija w prawo, wyraźnie stromo pod górę. Zaczyna się chyba najtrudniejszy i z początku (aż do wyjścia z lasu) najmniej przyjemny etap wędrówki. W pewnej chwili, niedaleko za rozstajami, około dziesięciometrową różnicę poziomów pokonuje się po stromym zboczu. Najłatwiej to chyba zrobić na czworaka :) My, po wdrapaniu się, zrobiliśmy sobie pięciominutowy odpoczynek na bardziej poziomym odcinku trasy.

11:06 – na zakręcie szlaku (cały czas stromo pod górę) mijamy charakterystyczne, uschnięte drzewo o fantazyjnym kształcie.

11:09 – górna granica lasu. Szlak staje się bardziej kamienisty. Ale obracając się za siebie i rozglądając wokół, można chyba po raz pierwszy powiedzieć, że jest warto tak się wysilać :) Już widać jak na dłoni masyw Demerdżi, dolinę Ałuszty, charakterystyczny, osobny wierzchołek góry Kościół, masyw Roman-Kosza i wiele innych, fantastycznych obrazów.

11:17 – na jednym z zakrętów szlaku, który po kamienisto-trawiastym zboczu wiedzie kilkunastoma trawersami, stoi samotne drzewo z dwoma strzałkami, wskazującymi przebieg szlaku. Drzewo jest nieduże, ale na tyle rozłożyste, że w jego cieniu może skryć się grupa osób. My tutaj zrobiliśmy sobie dłuższy postój.

11:35 – rozpoczęliśmy ostatni szturm na jajłę Czatyrdaha, ale dobre kilka minut zajęła nam przerwa na fotografowanie stada orłów, które wyłoniło się zza masywu i zaczęło krążyć dokładnie nad naszymi głowami.

11:54 – osiągnęliśmy jajłę. Dwie charakterystyczne piramidy kamieni i okrągły wiatrochron między nimi zwiastują koniec mozolnej wspinaczki. Tu też schodzimy z czerwonego szlaku, który biegnie dalej na północ, w kierunku Angar-Burun. Za drugą piramidą odbiega na zachód wyraźna ścieżka. Po niej właśnie dojdziemy na Eklizi-Burun.

12:00 – odszedłszy nieco od rozwidlenia szlaków, wśród fantazyjnych form krasowych, zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek.

12:10 – pomaszerowaliśmy dalej, nieoznakowaną ścieżką. Choć ukształtowanie terenu sprawia, że celu wyprawy nie widać aż do samego końca, zgubić się jest nie sposób. Ścieżka jest całkiem wyraźna, biegnie zasadniczo cały czas na zachód, omijając zapadliska i grzebienie skalne. Nie jest więc monotonnie. Nam trafił się lekko pochmurny dzień, co dodatkowo powodowało niesamowite gry światła i cienia na skałach i łąkach. Co jakiś czas, przy ścieżce stoją kamienne kopce (a ktoś zadał sobie nawet trud ułożenia z kamieni jakby małego Stonehenge...). Szlak wiedzie przez rozległe, zielone hale, upstrzone kolorowymi kwiatami, wypełnione brzęczeniem niezliczonych cykad, pierzchających na boki spod stóp turysty. Nad łąką latają trzmiele, chrząszcze i motyle, jakich w Polsce chyba nigdy nie widzieliśmy. Ten odcinek jest bardzo wygodny i przyjemny; zupełnie nie odczuwa się, że idzie się pod górę. W kilku ledwie miejscach przecina się poprzeczne grzebienie skalne i wtedy jest trochę kłopotu ze stąpaniem po kamieniach.

12:44 – od południowej strony do naszego szlaku zbliżyło się urwisko (ale nadal jest dość daleko), a droga zaczęła robić się wyraźnie stroma i piąć się w górę kilkoma zakosami.

12:59 – na płaskich kamieniach zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek.

13:06 – gdy tylko ruszyliśmy dalej, zza ostatniego zakrętu drogi zaczął być widoczny nasz cel – całkiem blisko, na tle nieba odcinał się krzyż i pamiątkowe kamienie na szczycie Eklizi-Burun. Mając przed oczami tę perspektywę, doznaliśmy nagłego przypływu adrenaliny i...

13:10 :))) Niesamowity, rozległy widok... Mickiewicz opisał go tak: „U stóp moich kraina dostatków i krasy”... Masyw Demerdżi na wschodzie, dolina Ałuszty i błękit Morza Czarnego na południu, masyw Roman-Kosza na zachodzie, a na północy – płaskowyż Czatyrdaha, obniżający się stopniowo aż po widoczny na horyzoncie Symferopol, z charakterystyczną taflą sztucznego zalewu na Salhirze... Tego się nie da opisać słowami; to trzeba zobaczyć na własne oczy...

14:02 – trochę szkoda, ale w końcu jednak trzeba było rozpocząć zejście...

14:19 – zeszliśmy z kulminacji Eklizi-Burun na jajłę.

14:54 – koniec spacerku, dotarliśmy do kolistego wiatrochronu, odtąd droga prowadziła już wyraźnie w dół.

15:10 – po pokonaniu dość stromego, kamienistego odcinka zbocza, zrobiliśmy sobie postój pod tym samym drzewem, co poprzednio.

15:22 – zostawiliśmy „nasze” drzewo i pomaszerowaliśmy dalej w dół.

15:28 – osiągnęliśmy górną granicę lasu.

15:33 – w kucki, a momentami właściwie na pupach, zaczęliśmy się powoli staczać po najbardziej stromym odcinku szlaku...

15:38 – staczanie to trwało pięć minut :)

15:45 – przy nieobfitym źródle na Polanie Bukowej urządziliśmy sobie krótki odpoczynek.

15:52 – opuściliśmy Polanę Bukową.

16:11 – osiągnęliśmy Polanę „Pod LEP”.

16:19 – na Polanie Szkolnej, którą w międzyczasie opuścili letnicy, spotkaliśmy stado krów, zajęte wypasaniem się :)

16:24 – dotarliśmy do Wielkiej Polany, na której „kafe-restaurant” i sklep były nadal otwarte.

16:29 – zakończyliśmy wycieczkę na Przełęczy Angarskiej.

Jak więc widać, cała wycieczka zajęła nam 7 godzin, z czego samego marszu – niecałe 5 godzin. A jeszcze od powyższego odjąć należy liczne, krótsze postoje na fotografowanie przyrody ożywionej i nieożywionej. Zapewne osoby mniej odwykłe od górskich wędrówek zaliczyłyby tę trasę znacznie szybciej, ale przecież chodzenie po górach to nie wyścigi :)

Dodam jeszcze, że szlak wcale nie był jakoś specjalnie intensywnie uczęszczany. Do Polany Bukowej spotkaliśmy może z dwadzieścia osób, z czego większość to piknikowicze na Polanie Szkolnej. Przez samą Polanę Bukową przechodziła też jakaś wycieczka kolonijna. Wyżej ludzi było jeszcze mniej. Najbardziej zdumiewający byli chyba... rowerzyści. Na jajle minęła nas już tylko jedna, kilkuosobowa grupa turystów. Dochodząc do szczytu, widzieliśmy kilka osób, schodzących zeń w stronę północną. Na szczycie przez godzinę byliśmy zupełnie sami. Dopiero schodząc, minęliśmy się z następną dwójką turystów.

Wszystkim, którzy kiedykolwiek zawitają na Krym, z czystym sumieniem możemy polecić wejście na Czatyrdah :)

Na koniec całe mnóstwo zdjęć, nie mogłam się zdecydować, które odrzucić, a które zamieścić :) Oczywiście mam ich dużo więcej :)






















(ciąg dalszy wrażeń z ukraińskich wojaży - już niebawem)

6 komentarzy:

  1. Ojej,po lekturze Twojego posta czuję się jakbym tam była!Oczywiście,że jak najwięcej zdjęć jak najbardziej oddaje atmosferę wycieczki.Osobiście mam nadzieję zobaczyć ich jeszcze więcej:)))Czekam na ciąg dalszy.Buziaki*

    OdpowiedzUsuń
  2. Brzmi zachęcająco, a do tego świetne widoki :3
    Będę zaglądała tu częściej :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Opis i zdjęcia dają poczucie niesamowitej wyprawy pełnej pięknych widoków. Choć ze mnie raczej typ nizinny :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetna wyprawa. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Super wyprawa. Lubie wędrówki po górach, wiec może się tam wybiorę :-)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za odwiedziny i komentarze :)