Jeśli zrobimy zdjęcie tego, co widać
za oknem i zapytamy kogoś, jakie to święta się zbliżają – na
pewno usłyszymy, że Boże Narodzenie :) Więc ja wrócę myślami
do ubiegłego lata i po raz przedostatni – do naszej
trzytygodniowej wyprawy na Ukrainę.
W Kamieńcu Podolskim zatrzymaliśmy
się w dużym motelu na bliskim przedmieściu. Bliskim tak, że zaraz
za zakrętem wyrastał kamieniecki zamek, który jest najcenniejszym
zabytkiem miasta. Bronił on jedynej drogi do Kamieńca, opasanego z
trzech stron głębokim jarem rzeki Smotrycz. Był główną twierdzą
Rzeczypospolitej na szlaku najazdów tatarskich i tureckich. Jego
obrona i upadek w 1672 r. została opisana przez Henryka Sienkiewicza
w „Panu Wołodyjowskim”. Ekspozycja muzealna wewnątrz jest dość
skromna, ale rekompensują to widoki z zewnątrz – zamek z każdej
strony prezentuje się imponująco.
Ponieważ w ciągu dnia wjazd na Stare Miasto jest niemożliwy, samochód można zostawić pod zamkiem, a na dalsze zwiedzanie udać się pieszo przez Most Turecki - wysoki tak, że widoki z niego mogą przyprawić o zawrót głowy :)
Ponieważ w ciągu dnia wjazd na Stare Miasto jest niemożliwy, samochód można zostawić pod zamkiem, a na dalsze zwiedzanie udać się pieszo przez Most Turecki - wysoki tak, że widoki z niego mogą przyprawić o zawrót głowy :)
Stara część Kamieńca robi dość
miłe wrażenie, w porównaniu z innymi miastami Ukrainy. Główne
ulice są szerokie, a na obszernym Rynku Polskim stoi ratusz i
Studnia Ormiańska. Na dziedzińcu katedralnym mieści się cmentarz,
a na nim – nagrobek pułkownika Jerzego Wołodyjowskiego. Jednak
nawet boczne uliczki, placyki i zaułki są czyste i ładnie
utrzymane, a kamieniczki sukcesywnie remontowane. Oczywiście, widać
jeszcze nie wykorzystany potencjał turystyczny – wieczorem miasto
właściwie wymiera.
Z Kamieńca pojechaliśmy do
niedalekiego Chocimia. Tutejszy zamek stoi nad brzegiem Dniestru.
Przed wejściem ustawiono pomnik ukraińskiego hetmana Piotra
Konaszewicza-Sahajdacznego, który wraz z polskim hetmanem Janem
Karolem Chodkiewiczem w 1621 r. wytrzymał oblężenie i odparł
najazd turecki. Natomiast w 1673 r. hetman i przyszły król Jan
Sobieski rozbił tu armię turecką, która rok wcześniej zajęła
Kamieniec Podolski.
Właściwy zamek stoi wewnątrz rozległych
obwałowań zewnętrznych. W XIX w. Rosjanie zbudowali tu koszary, po
których pozostał jeden budynek mieszkalny i cerkiew. Dziedziniec
zamku jest ładnie utrzymany, do większości pomieszczeń można
wejść, ale tu również nie można powiedzieć, by ekspozycja
muzealna zachwycała.
Chocim był najdalej na wschód
wysuniętym punktem naszej wycieczki. Na ziemie przedwojennej Polski
wróciliśmy przez Okopy Świętej Trójcy – miasto i twierdzę,
położoną na wysokim, skalnym klinie, wcinającym się między
Zbrucz a Dniestr, uwiecznioną przez Zygmunta Krasińskiego w
„Nie-Boskiej Komedii”. Za mostem przez Zbrucz, na skraju
miasteczka, stoi przedwojenna polska strażnica graniczna, zaś ze starej twierdzy pozostały już tylko nikłe resztki murów i dwie bramy wjazdowe.
Na obiad zboczyliśmy nieco z głównej
drogi i zatrzymaliśmy się w dolinie Dniestru pod Trubczynem, gdzie
znajduje się kilkudziesięciometrowej wysokości urwisko skalne,
stanowiące rezerwat przyrody. Tak wygląda południowy skraj Wyżyny
Podolskiej.
Po południu pogoda gwałtownie się
popsuła, a największa ulewa spotkała nas oczywiście w czasie
jazdy po najgorszej, gruntowej drodze. Czarnoziemne podolskie błoto pryskało
spod kół samochodu na karoserię i szyby, ale deszcz minął równie
szybko, jak się pojawił. Wieczorem dojechaliśmy do Zaleszczyk.
Szkoda, że miasto już w niczym nie przypomina kurortu, jaki można
obejrzeć na przedwojennych pocztówkach. Aż nie chce się wierzyć,
że wzdłuż zdziczałych brzegów Dniestru jeszcze tak niedawno
biegły szerokie promenady ze starannie utrzymaną roślinnością.
A
jak Zaleszczyki, to oczywiście i most – przed wojną, po drugiej
jego stronie była Rumunia. Przy wjeździe na niego stoi ładna,
polska strażnica graniczna – niemy świadek ewakuacji polskich
władz we wrześniu 1939 r. W samym mieście nasi panowie zniknęli
na jakieś pół godziny, gdy wyskoczyli na pięć minut z samochodu,
aby obfotografować koszary i czołg na pomniku :) No trudno; ważne,
że jako kierowca i nawigator sprawdzali się znakomicie :)
Noc spędziliśmy w luksusowym :)
motelu na przedmieściu Zaleszczyk, ale następnego dnia już na
starcie musieliśmy zrobić nieprzewidzianą przerwę na drobny
remont auta. Podjechaliśmy do Czortkowa, gdzie wcześnie rano (a
było to niedziela), w warsztacie samochodowym przy ul. Kopyczynieckiej szybko i sprawnie wymieniono, co trzeba. Co więcej, właściciel
warsztatu nie chciał wziąć za swoją pracę ani hrywny –
musieliśmy tylko kupić nowe części. Warsztat w Czortkowie możemy więc polecić :)
Pierwszym planowanym przystankiem był
Czerwonogród – nieistniejąca już niemalże wieś, malowniczo
położona w zakolu rzeki Dżuryn. Nazwa wsi wzięła się od
tutejszej gleby, zabarwionej czerwonymi minerałami. Czerwonogród
był niegdyś ważnym i dużym miastem – stolicą powiatu, siedzibą starosty. W
czasie wojny 1672 r., Turcy ułatwili sobie zdobycie tutejszego
zamku, przekopując kanał, który osuszył zakole Dżurynu. Miasto
straciło w ten sposób naturalną fosę, ale zyskało malowniczy
wodospad, o którym za chwilę. Zjechaliśmy stromą drogą i
udaliśmy się na teren dawnego miasta. Obecnie mieści się tam
dziecięcy obóz kolonijny, a ze starej zabudowy pozostały jedynie
ruiny kościoła pw. Wniebowzięcia NMP oraz pałacu Ponińskich,
powstałego z przebudowy dawnego zamku. Obok wejścia do kościoła
stoi krzyż, upamiętniający polską ludność miasteczka,
wymordowaną przez Ukraińców w 1945 r.
Dolina Dżurynu jest obecnie miejscem
piknikowym – jako że byliśmy tam w niedzielę około południa,
każde wolne miejsce było zastawione samochodami, namiotami i
przyczepami kempingowymi, a sama rzeka i sztuczne wodospady –
oblegane przez letników. My również spędziliśmy tam chwilę, po
czym wyjechaliśmy inna drogą. Jak się okazało, do Czerwonogrodu
wjechaliśmy „od zaplecza” a to była główna droga wjazdowa.
Przegradzał ją łańcuch, a siedzący w budce operator łańcucha
:) pobierał opłaty za wjazd do rezerwatu przyrody. Nie trzeba było
mu jednak pokazywać żadnych kwitów, czy biletów, więc
wyjechaliśmy bez opłat :)
Na krótką chwilę zatrzymaliśmy się
pod zamkiem w Jazłowcu, ale zmierzaliśmy do Buczacza, gdzie stoi
rokokowy ratusz o przebogatym detalu architektonicznym. Niestety, okazało się, że budowla ta aktualnie jest osłonięta szczelnie rusztowaniami... Trudno - pozostaje
liczyć, że za jakiś czas będzie jeszcze ładniejsza, niż
poprzednio. Pokręciliśmy się trochę po mieście i ruszyliśmy
dalej, do Halicza.
W Haliczu wycieczka podzieliła się na
dwa jednopłciowe zespoły :) Panie zostały w skansenie – Muzeum Architektury i Kultury
Materialnej Podkarpacia. Skansen jest częścią tutejszego rezerwatu
historyczno-architektonicznego, obejmującego tereny jednej z kolebek
ukraińskiej państwowości – średniowiecznego Księstwa
Halickiego. W samym Haliczu znajdują się ruiny zamku, a w okolicznych
wsiach – ruiny cerkwi, kurhany i liczne, inne stanowiska
archeologiczne.
A gdy panie oglądały ceramikę i pisanki, panowie pojechali do nieodległego
Jezupola, obejrzeć ufortyfikowany most - zapewne, również fascynujący :)
Wieczorem przyjechaliśmy do
Stanisławowa, gdzie zatrzymaliśmy się też na nocleg, ale o tym w
następnym, ostatnim już odcinku mojej wakacyjnej opowieści :)
(c.d.n.)
Cudowna historia,miło się czyta!Dużo pracy w to włożyłaś.Mam nadzieję,ze część historii zamiescisz w albumiku:)
OdpowiedzUsuńRadosnych Świąt!
To były wspaniałe wakacje :)
OdpowiedzUsuńwspaniały opis - czuje się prawie jakbym tam była ;-)) serdecznie pozdrawiam autorów - mgieta
OdpowiedzUsuńCo za zdjęcia! No i dopełniający wszystkiego opis! Aż chciałoby się wybrać w te rejony :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Asia
Świetnie się ogląda tę fotorelację:D
OdpowiedzUsuń