czwartek, 28 marca 2013

Ukraina w wakacje - część 5

Jeśli zrobimy zdjęcie tego, co widać za oknem i zapytamy kogoś, jakie to święta się zbliżają – na pewno usłyszymy, że Boże Narodzenie :) Więc ja wrócę myślami do ubiegłego lata i po raz przedostatni – do naszej trzytygodniowej wyprawy na Ukrainę.


W Kamieńcu Podolskim zatrzymaliśmy się w dużym motelu na bliskim przedmieściu. Bliskim tak, że zaraz za zakrętem wyrastał kamieniecki zamek, który jest najcenniejszym zabytkiem miasta. Bronił on jedynej drogi do Kamieńca, opasanego z trzech stron głębokim jarem rzeki Smotrycz. Był główną twierdzą Rzeczypospolitej na szlaku najazdów tatarskich i tureckich. Jego obrona i upadek w 1672 r. została opisana przez Henryka Sienkiewicza w „Panu Wołodyjowskim”. Ekspozycja muzealna wewnątrz jest dość skromna, ale rekompensują to widoki z zewnątrz – zamek z każdej strony prezentuje się imponująco.


Ponieważ w ciągu dnia wjazd na Stare Miasto jest niemożliwy, samochód można zostawić pod zamkiem, a na dalsze zwiedzanie udać się pieszo przez Most Turecki - wysoki tak, że widoki z niego mogą przyprawić o zawrót głowy :)


Stara część Kamieńca robi dość miłe wrażenie, w porównaniu z innymi miastami Ukrainy. Główne ulice są szerokie, a na obszernym Rynku Polskim stoi ratusz i Studnia Ormiańska. Na dziedzińcu katedralnym mieści się cmentarz, a na nim – nagrobek pułkownika Jerzego Wołodyjowskiego. Jednak nawet boczne uliczki, placyki i zaułki są czyste i ładnie utrzymane, a kamieniczki sukcesywnie remontowane. Oczywiście, widać jeszcze nie wykorzystany potencjał turystyczny – wieczorem miasto właściwie wymiera.







Z Kamieńca pojechaliśmy do niedalekiego Chocimia. Tutejszy zamek stoi nad brzegiem Dniestru. Przed wejściem ustawiono pomnik ukraińskiego hetmana Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego, który wraz z polskim hetmanem Janem Karolem Chodkiewiczem w 1621 r. wytrzymał oblężenie i odparł najazd turecki. Natomiast w 1673 r. hetman i przyszły król Jan Sobieski rozbił tu armię turecką, która rok wcześniej zajęła Kamieniec Podolski.


Właściwy zamek stoi wewnątrz rozległych obwałowań zewnętrznych. W XIX w. Rosjanie zbudowali tu koszary, po których pozostał jeden budynek mieszkalny i cerkiew. Dziedziniec zamku jest ładnie utrzymany, do większości pomieszczeń można wejść, ale tu również nie można powiedzieć, by ekspozycja muzealna zachwycała.
 




Chocim był najdalej na wschód wysuniętym punktem naszej wycieczki. Na ziemie przedwojennej Polski wróciliśmy przez Okopy Świętej Trójcy – miasto i twierdzę, położoną na wysokim, skalnym klinie, wcinającym się między Zbrucz a Dniestr, uwiecznioną przez Zygmunta Krasińskiego w „Nie-Boskiej Komedii”. Za mostem przez Zbrucz, na skraju miasteczka, stoi przedwojenna polska strażnica graniczna, zaś ze starej twierdzy pozostały już tylko nikłe resztki murów i dwie bramy wjazdowe.


Na obiad zboczyliśmy nieco z głównej drogi i zatrzymaliśmy się w dolinie Dniestru pod Trubczynem, gdzie znajduje się kilkudziesięciometrowej wysokości urwisko skalne, stanowiące rezerwat przyrody. Tak wygląda południowy skraj Wyżyny Podolskiej.




Po południu pogoda gwałtownie się popsuła, a największa ulewa spotkała nas oczywiście w czasie jazdy po najgorszej, gruntowej drodze. Czarnoziemne podolskie błoto pryskało spod kół samochodu na karoserię i szyby, ale deszcz minął równie szybko, jak się pojawił. Wieczorem dojechaliśmy do Zaleszczyk. Szkoda, że miasto już w niczym nie przypomina kurortu, jaki można obejrzeć na przedwojennych pocztówkach. Aż nie chce się wierzyć, że wzdłuż zdziczałych brzegów Dniestru jeszcze tak niedawno biegły szerokie promenady ze starannie utrzymaną roślinnością.


A jak Zaleszczyki, to oczywiście i most – przed wojną, po drugiej jego stronie była Rumunia. Przy wjeździe na niego stoi ładna, polska strażnica graniczna – niemy świadek ewakuacji polskich władz we wrześniu 1939 r. W samym mieście nasi panowie zniknęli na jakieś pół godziny, gdy wyskoczyli na pięć minut z samochodu, aby obfotografować koszary i czołg na pomniku :) No trudno; ważne, że jako kierowca i nawigator sprawdzali się znakomicie :)

 

 

Noc spędziliśmy w luksusowym :) motelu na przedmieściu Zaleszczyk, ale następnego dnia już na starcie musieliśmy zrobić nieprzewidzianą przerwę na drobny remont auta. Podjechaliśmy do Czortkowa, gdzie wcześnie rano (a było to niedziela), w warsztacie samochodowym przy ul. Kopyczynieckiej szybko i sprawnie wymieniono, co trzeba. Co więcej, właściciel warsztatu nie chciał wziąć za swoją pracę ani hrywny – musieliśmy tylko kupić nowe części. Warsztat w Czortkowie możemy więc polecić :)


Pierwszym planowanym przystankiem był Czerwonogród – nieistniejąca już niemalże wieś, malowniczo położona w zakolu rzeki Dżuryn. Nazwa wsi wzięła się od tutejszej gleby, zabarwionej czerwonymi minerałami. Czerwonogród był niegdyś ważnym i dużym miastem – stolicą powiatu, siedzibą starosty. W czasie wojny 1672 r., Turcy ułatwili sobie zdobycie tutejszego zamku, przekopując kanał, który osuszył zakole Dżurynu. Miasto straciło w ten sposób naturalną fosę, ale zyskało malowniczy wodospad, o którym za chwilę. Zjechaliśmy stromą drogą i udaliśmy się na teren dawnego miasta. Obecnie mieści się tam dziecięcy obóz kolonijny, a ze starej zabudowy pozostały jedynie ruiny kościoła pw. Wniebowzięcia NMP oraz pałacu Ponińskich, powstałego z przebudowy dawnego zamku. Obok wejścia do kościoła stoi krzyż, upamiętniający polską ludność miasteczka, wymordowaną przez Ukraińców w 1945 r.



 
Dolina Dżurynu jest obecnie miejscem piknikowym – jako że byliśmy tam w niedzielę około południa, każde wolne miejsce było zastawione samochodami, namiotami i przyczepami kempingowymi, a sama rzeka i sztuczne wodospady – oblegane przez letników. My również spędziliśmy tam chwilę, po czym wyjechaliśmy inna drogą. Jak się okazało, do Czerwonogrodu wjechaliśmy „od zaplecza” a to była główna droga wjazdowa. Przegradzał ją łańcuch, a siedzący w budce operator łańcucha :) pobierał opłaty za wjazd do rezerwatu przyrody. Nie trzeba było mu jednak pokazywać żadnych kwitów, czy biletów, więc wyjechaliśmy bez opłat :)



Na krótką chwilę zatrzymaliśmy się pod zamkiem w Jazłowcu, ale zmierzaliśmy do Buczacza, gdzie stoi rokokowy ratusz o przebogatym detalu architektonicznym. Niestety, okazało się, że budowla ta aktualnie jest osłonięta szczelnie rusztowaniami... Trudno - pozostaje liczyć, że za jakiś czas będzie jeszcze ładniejsza, niż poprzednio. Pokręciliśmy się trochę po mieście i ruszyliśmy dalej, do Halicza.


W Haliczu wycieczka podzieliła się na dwa jednopłciowe zespoły :) Panie zostały w skansenie – Muzeum Architektury i Kultury Materialnej Podkarpacia. Skansen jest częścią tutejszego rezerwatu historyczno-architektonicznego, obejmującego tereny jednej z kolebek ukraińskiej państwowości – średniowiecznego Księstwa Halickiego. W samym Haliczu znajdują się ruiny zamku, a w okolicznych wsiach – ruiny cerkwi, kurhany i liczne, inne stanowiska archeologiczne.






A gdy panie oglądały ceramikę i pisanki, panowie pojechali do nieodległego Jezupola, obejrzeć ufortyfikowany most - zapewne, również fascynujący :) 



Wieczorem przyjechaliśmy do Stanisławowa, gdzie zatrzymaliśmy się też na nocleg, ale o tym w następnym, ostatnim już odcinku mojej wakacyjnej opowieści :)

(c.d.n.)

5 komentarzy:

  1. Cudowna historia,miło się czyta!Dużo pracy w to włożyłaś.Mam nadzieję,ze część historii zamiescisz w albumiku:)
    Radosnych Świąt!

    OdpowiedzUsuń
  2. wspaniały opis - czuje się prawie jakbym tam była ;-)) serdecznie pozdrawiam autorów - mgieta

    OdpowiedzUsuń
  3. Co za zdjęcia! No i dopełniający wszystkiego opis! Aż chciałoby się wybrać w te rejony :)
    Pozdrawiam,
    Asia

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetnie się ogląda tę fotorelację:D

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za odwiedziny i komentarze :)