niedziela, 12 stycznia 2014

Ukraina 2013 - cz. 5 – Przez środek Europy w Gorgany

Chust - to trzecie co do wielkości miasto Zakarpacia. My zatrzymaliśmy się w motelu na jego obrzeżach, ale jeszcze wieczorem poszliśmy na rekonesans do centrum. Chust niestety nie posiada starówki, ani deptaków takich, jak w Użhorodzie czy Mukaczewie. Wieczorne życie koncentruje się na kilku głównych ulicach. Dawny rynek, w dużej mierze zabudowany nowymi domami, był akurat w totalnej przebudowie – nawierzchnia została całkowicie zerwana. Może już w tym roku będzie tam znacznie ładniej? Wśród starych domów znaleźć można jednak, na przykład, czynną do dziś synagogę.




Barokowy kościół sąsiaduje zaś z zupełnie współczesnym blokiem. W mieście stoi też XVIII-wieczna cerkiew i najciekawszy chyba architektonicznie, ufortyfikowany kościół późnośredniowieczny,  późniejszy zbór protestancki.



Nad miastem wznosi się Góra Zamkowa. Ruiny zamku są malownicze, ale trudne do zwiedzania, gdyż zarastają je dzikie chaszcze (w tym – dwumetrowe pokrzywy). Na górę warto się jednak wspiąć, aby obejrzeć piękną panoramę Chustu na tle południowych zboczy Karpat.





Pod górą stoi funkcjonalistyczny budynek z czasów czechosłowackich. Obecnie jest tu Urząd Miasta, ale podczas krótkiego istnienia Ukrainy Karpackiej urzędowały to władze tego państwa, którego Chust był stolicą.


Ósmego dnia rano poszliśmy jeszcze zrobić zapasy na sporych rozmiarów bazarze, a potem wyjechaliśmy z Chustu na wschód, mijając stado krasnali :)


Po drodze mijaliśmy też - a to motocykle z koszem...


A to zwykłe wozy konne...


A to specyficzne wozy konne – na przykład, takie do ostatnich podróży...


A to mercedesy i jeźdźców na oklep...


Droga powoli zbliżyła się do granicy – te góry w oddali, to już Rumunia.


Wielokulturowego charakteru regionu dowodzą tablice przy wjazdach do miejscowości – zapisane po ukraińsku, rumuńsku i węgiersku. Sołotwyno leży nad Cisą, przez którą graniczy z rumuńskim już Sygietem Marmaroskim.



Droga, która do tej pory biegła po płaskiej dolinie Cisy, odbija na północ, w kierunku Karpat. Gdy przejeżdżaliśmy przez Rachów, miało miejsce istotne wydarzenie – licznik jednego z naszych samochodów przekroczył 200 000 przejechanych kilometrów!


Pierwszy dłuższy postój zrobiliśmy sobie w środku Europy. I to w najprawdziwszym, dokładnym środku, wyznaczonym przez cesarsko-królewskich topografów w XIX wieku. Oczywiście, takich środków jest kilkanaście (w Polsce też), a każdy – jak najbardziej, najprawdziwszy :)




W ukraińskim środku stoi kamienny austro-węgierski obelisk, a tuż obok rozwinęło się małe miasteczko turystyczno-suwenirowe :) Ale urzęduje tam też ośrodek informacji europejskiej, otoczony licznymi planszami edukacyjnymi.



A poza tym – można sobie tam zrobić zdjęcie z misiem, jelonkiem albo malutką owieczką. Ale tylko z wypchanymi :(


Potem zaczęliśmy podjazd na przełęcz Tatarską (Jabłonicką), oddzielającą Gorgany od Czarnohory. Do najwyższego z czarnohorskich szczytów – Howerli (na której byłam daaawno temu) - jest stąd w prostej linii nie więcej, niż 15 km. Ale Czarnohora to może w następne wakacje... :)




Na przełęczy znajduje się kombinat turystyczny i spory bazar – jak zwykle, ze wszystkim. Jest na przykład budka z rękodziełem i starociami, gdzie można kupić talerze z czasów I Wojny Światowej, skorupy pocisków, stare żelazka, albo - wypchanego wilka. Ale ja kupiłam tam akurat huculską ceramikę – filiżaneczki i miseczkę.




Lis Mykita zbierał datki na inkubator dla kurczaczków – tak przynajmniej miał napisane na wiszącej nad głową kartce :)


Ale znacznie spokojniej jest w lesie, tuż za bazarem – stoją tam pomniki i kapliczki, wzdłuż grzbietu biegną wojenne okopy, a na południową stronę rozpościera się piękny widok - w oddali widać pasmo Świdowca.



A tą starą, krętą drogą w 1939 r. zjeżdżał na węgierską stronę Karpat generał Maczek ze swoimi żołnierzami.


Dalej jechaliśmy już bez postojów, przez Jaremcze, Delatyn i Nadwórną, by zdążyć przed nocą do planowanego miejsca noclegu w Rafajłowej, czyli, obecnej Bystrzycy.




Jak się okazało, zaznaczana na mapach turbaza "Oстрівець Mандрів" w Rafajłowej nie istnieje. Rozpytawszy więc wśród pasterzy, spędzających akurat krowy z pastwisk, o dogodne miejsce biwakowe, wjechaliśmy nieco w las i rozbiliśmy namioty na polance, w pobliżu źródełka mineralnego.


O tych krowach to będzie jeszcze w następnej części :) Tymczasem natomiast, na koniec – napotkany po drodze świerszcz polny. Oczywiście, że grał na swoich skrzypcach - inaczej byśmy go przecież nie znaleźli :)


(c.d.n.)

5 komentarzy:

  1. wspaniałe zdjęcia! świetnie się musiałaś tam bawić :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam zwiedzać z Tobą świat :) Tyle pięknych rzeczy zauważasz...

    OdpowiedzUsuń
  3. Krásná reportáž , zajímavé momentky - děkuji za milé zastavení a přeji pěkné dny. Srdečně zdravím. Zuzka

    OdpowiedzUsuń
  4. coś mi się musiało pomylić, nie wiem dlaczego myślałam, że to już koniec relacji! Może przeciągniesz tą opowieść do następnych wakacji? :)
    Pozdrawiam,
    Asia

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo fajne zdjęcia. Te wypachane zwięrzęta są takie jak ze starych baśni...

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za odwiedziny i komentarze :)