Chust
- to trzecie co do wielkości miasto Zakarpacia. My zatrzymaliśmy się
w motelu na jego obrzeżach, ale jeszcze wieczorem poszliśmy na
rekonesans do centrum. Chust niestety nie posiada starówki, ani
deptaków takich, jak w Użhorodzie czy Mukaczewie. Wieczorne życie
koncentruje się na kilku głównych ulicach. Dawny rynek, w dużej
mierze zabudowany nowymi domami, był akurat w totalnej przebudowie –
nawierzchnia została całkowicie zerwana. Może już w tym roku będzie tam znacznie ładniej? Wśród starych domów
znaleźć można jednak, na przykład, czynną do dziś synagogę.
Barokowy
kościół sąsiaduje zaś z zupełnie współczesnym blokiem. W
mieście stoi też XVIII-wieczna cerkiew i najciekawszy chyba
architektonicznie, ufortyfikowany kościół późnośredniowieczny, późniejszy zbór
protestancki.
Nad
miastem wznosi się Góra Zamkowa. Ruiny zamku są malownicze, ale
trudne do zwiedzania, gdyż zarastają je dzikie chaszcze (w tym –
dwumetrowe pokrzywy). Na górę warto się jednak wspiąć, aby obejrzeć piękną
panoramę Chustu na tle południowych zboczy Karpat.
Pod
górą stoi funkcjonalistyczny budynek z czasów czechosłowackich.
Obecnie jest tu Urząd Miasta, ale podczas krótkiego istnienia
Ukrainy Karpackiej urzędowały to władze tego państwa, którego
Chust był stolicą.
Ósmego
dnia rano poszliśmy jeszcze zrobić zapasy na sporych rozmiarów
bazarze, a potem wyjechaliśmy z Chustu na wschód, mijając stado krasnali :)
Po drodze
mijaliśmy też - a to motocykle z koszem...
A
to zwykłe wozy konne...
A
to specyficzne wozy konne – na przykład, takie do ostatnich podróży...
A
to mercedesy i jeźdźców na oklep...
Droga
powoli zbliżyła się do granicy – te góry w oddali, to już
Rumunia.
Wielokulturowego
charakteru regionu dowodzą tablice przy wjazdach do miejscowości –
zapisane po ukraińsku, rumuńsku i węgiersku. Sołotwyno leży nad
Cisą, przez którą graniczy z rumuńskim już Sygietem Marmaroskim.
Droga,
która do tej pory biegła po płaskiej dolinie Cisy, odbija na
północ, w kierunku Karpat. Gdy przejeżdżaliśmy przez Rachów,
miało miejsce istotne wydarzenie – licznik jednego z naszych
samochodów przekroczył 200 000 przejechanych kilometrów!
Pierwszy
dłuższy postój zrobiliśmy sobie w środku Europy. I to w
najprawdziwszym, dokładnym środku, wyznaczonym przez
cesarsko-królewskich topografów w XIX wieku. Oczywiście, takich
środków jest kilkanaście (w Polsce też), a każdy – jak
najbardziej, najprawdziwszy :)
W
ukraińskim środku stoi kamienny austro-węgierski obelisk, a tuż
obok rozwinęło się małe miasteczko turystyczno-suwenirowe :) Ale
urzęduje tam też ośrodek informacji europejskiej, otoczony licznymi
planszami edukacyjnymi.
A
poza tym – można sobie tam zrobić zdjęcie z misiem, jelonkiem
albo malutką owieczką. Ale tylko z wypchanymi :(
Potem
zaczęliśmy podjazd na przełęcz Tatarską (Jabłonicką),
oddzielającą Gorgany od Czarnohory. Do najwyższego z
czarnohorskich szczytów – Howerli (na której byłam daaawno temu)
- jest stąd w prostej linii nie więcej, niż 15 km. Ale Czarnohora
to może w następne wakacje... :)
Na
przełęczy znajduje się kombinat turystyczny i spory bazar – jak
zwykle, ze wszystkim. Jest na przykład budka z rękodziełem i
starociami, gdzie można kupić talerze z czasów I Wojny Światowej, skorupy pocisków, stare żelazka, albo - wypchanego wilka. Ale ja
kupiłam tam akurat huculską ceramikę – filiżaneczki i miseczkę.
Lis
Mykita zbierał datki na inkubator dla kurczaczków – tak przynajmniej miał napisane na
wiszącej nad głową kartce :)
Ale
znacznie spokojniej jest w lesie, tuż za bazarem – stoją tam
pomniki i kapliczki, wzdłuż grzbietu biegną wojenne okopy, a na
południową stronę rozpościera się piękny widok - w oddali widać
pasmo Świdowca.
A
tą starą, krętą drogą w 1939 r. zjeżdżał na węgierską stronę Karpat
generał Maczek ze swoimi żołnierzami.
Dalej
jechaliśmy już bez postojów, przez Jaremcze, Delatyn i Nadwórną,
by zdążyć przed nocą do planowanego miejsca noclegu w Rafajłowej,
czyli, obecnej Bystrzycy.
Jak się okazało, zaznaczana na mapach
turbaza "Oстрівець Mандрів" w Rafajłowej nie istnieje.
Rozpytawszy więc wśród pasterzy, spędzających akurat krowy z
pastwisk, o dogodne miejsce biwakowe, wjechaliśmy nieco w las i rozbiliśmy namioty na
polance, w pobliżu źródełka mineralnego.
O
tych krowach to będzie jeszcze w następnej części :) Tymczasem
natomiast, na koniec – napotkany po drodze świerszcz polny. Oczywiście, że grał na swoich skrzypcach - inaczej byśmy go przecież nie znaleźli :)
(c.d.n.)
wspaniałe zdjęcia! świetnie się musiałaś tam bawić :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam zwiedzać z Tobą świat :) Tyle pięknych rzeczy zauważasz...
OdpowiedzUsuńKrásná reportáž , zajímavé momentky - děkuji za milé zastavení a přeji pěkné dny. Srdečně zdravím. Zuzka
OdpowiedzUsuńcoś mi się musiało pomylić, nie wiem dlaczego myślałam, że to już koniec relacji! Może przeciągniesz tą opowieść do następnych wakacji? :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Asia
Bardzo fajne zdjęcia. Te wypachane zwięrzęta są takie jak ze starych baśni...
OdpowiedzUsuń