Dziewiąty
dzień wycieczki był odpoczynkiem dla samochodów, za to prawdziwym
wyzwaniem dla naszych nóg :)
Zjedliśmy
śniadanko przy długiej, drewnianej ławie i wyruszyliśmy w góry
żółtym szlakiem, a konkretnie, jego imitacją :)
W
pierwszej napotkanej kałuży pływały duże, czarne kijanki.
A
nad naszymi głowami krążyły drapieżniki.
Pierwszym
celem naszej wycieczki była Przełęcz Legionów. Jej nazwa wzięła
się stąd, że jesienią 1914 r. przez tę przełęcz przekroczyli
Karpaty żołnierze II Brygady Legionów Polskich i dywizje
austro-węgierskie, aby podjąć walkę z Rosjanami. A jednym z tych
legionistów był pradziadek Mojej Drugiej Połówki :) Polscy
saperzy poprowadzili wówczas w ekspresowym tempie przez bezdroża drogę kołową –
istniejącą do dziś i nazwaną Drogą Legionów. Jak można
obejrzeć w Internecie, są liczni chętni, aby trasę tę pokonywać nawet
samochodami :)
Droga
wiedzie głównie przez las – raz rzadszy, raz gęstszy, początkowo
wzdłuż doliny potoku Rafajłowiec. A są miejsca, gdzie
najwygodniej idzie się korytem potoku... Niecałe dwa kilometry
przed przełęczą właściwa droga odbija w lewo, wspinając się na
zbocze stromymi serpentynami. Na wprost biegnie jednak inna droga
leśna – my chwilę pobłądziliśmy, zanim znaleźliśmy właściwą,
bo znaków szlaku oczywiście nie było. Co więcej, dolny odcinek
serpentyn mało przypominał drogę - był mocno zarośnięty,
zawalony konarami i gałęziami, przez co chyba najtrudniejszy do
ewentualnego przejechania samochodem. Nam droga z obozowiska przy
źródełku mineralnym na przełęcz zajęła około 2,5 h.
Na
przełęczy (1110 m n.p.m.) znajduje się rozległa polana, w której
centralnym punkcie stoją dwa słupki graniczne – po dwóch
stronach dawnego przejścia granicznego między Polską a
Czechosłowacją (a potem, na krótko – Węgrami). Stoi tam też
kopiec z krzyżem, wzniesiony pierwotnie przez legionistów jako
drewniany, w wolnej Polsce wymieniony na metalowy – i cudem ocalały
do dziś, wraz z tablicami pamiątkowymi. Przełęcz jest też węzłem
szlaków turystycznych – do centrum Rafajłowej jest stąd 11,5 km,
a zejście Drogą Legionów do cmentarza legionistów w dolinie
Płajskiej po południowej (a właściwie – zachodniej) stronie
Karpat to 5 km. Wzdłuż dawnej granicy, na północ, prowadzi szlak na
grzbiet Taupiszyrki (3 km) i dalej na Sywulę, zaś wzdłuż granicy
na południe – na Pantyr (3,5 km; 1,5 h) i Bratkowską (14 km; 7
h).
Po
godzinnym biwaku, rozpoczęliśmy podejście na Pantyr. Zaraz za przełęczą, po prawej
stronie mija się małe źródełko (niemalże suche), a przy głównym
słupie granicznym nr 6 stoi drewniana chata, w której można ewentualnie
przenocować.
Droga
na Pantyr wiedzie dawną przesieką graniczną, czasem w górę,
czasem w dół, ale wciąż od słupka do słupka (niektóre
przewrócone, ale większość nadal na swoich miejscach).
Po
około godzinie dochodzi się na bezleśną przełęcz Małe Rogodze,
z której rozpościera się ładna panorama okolicznych gór.
Kolejne
pół godziny – i jesteśmy na szczycie Pantyru (1213 m n.p.m.).
Szczyt jest zarośnięty lasem, ale wart odwiedzenia – zachował
się na nim jeden z tak zwanych początkowych słupów granicznych,
zapoczątkowujących kolejne sekcje granicy polsko-czechosłowackiej.
Ozdobiony godłami obu państw – Orłem i Lwem – jest jednym z dwóch istniejących do
dziś (a przed wojną było ich trzydzieści).
Panowie poszli obejrzeć sobie pobliskie okopy i węgierski schron bojowy,
wzniesiony w czasie II Wojny Światowej, a panie wylegiwały się na
mchu przy słupkach. I wówczas stała się rzecz surrealistyczna –
z lasu wyszedł człowiek i zapytał, czy widziałyśmy dwa konie, bo
mu uciekły. Koni nie widziałyśmy, więc człowiek znów zniknął w
lesie. Kiedy panowie wrócili, w historię z człowiekiem z lasu i jego końmi
nie chcieli nam uwierzyć :)
Z
Pantyru mieliśmy zejść ścieżką, widniejącą na mapie – ale
oczywiście w terenie jej nie znaleźliśmy :) Zeszliśmy więc na
Rogodze Małe z zamiarem chaszczowania w dół wzdłuż spływającego
stamtąd potoku Rogoźnego Malego. W międzyczasie jednak zaszło
Słońce i zaczął kropić drobny deszczyk. A potem trochę
większy. A potem jeszcze większy. A potem już zaczęły walić pioruny i kolejna godzina upłynęła
nam na ślizganiu się po trawie i kamieniach – byle w
dół. Z tego odcinka drogi jakoś nie mam zdjęć... :))) U zbiegu z
potokiem Błudniek uchwyciliśmy leśną drogę. Burza minęła tak
szybko, jak nadeszła i znów było ciepło i słonecznie :)
W
kolejnych kałużach zauważyliśmy, że kijankom wyrosły tylne nóżki :)
Dotarliśmy
do doliny Rafajłowca, która prowadziła do naszego obozowiska. Po
burzy, z rozgrzanej, mokrej ziemi unosiła się mgła.
Na spacer
powychodziły wielkie, fioletowe ślimaki.
Minęliśmy krowy (ale o
krowach jeszcze będzie... :) i znajomego pasterza – który
przekonał naszych panów, że faktycznie jednemu z gospodarzy
uciekły dzień wcześniej dwa konie.
A jak się okazało, te kijanki, które spotykaliśmy co krok, to były małe kumaki górskie (brzuszek w żółte ciapy - jak nam na
poczekaniu objaśnił kolega biolog) i nizinne (brzuszek w
pomarańczowe ciapy).
Do
namiotów dotarliśmy jakieś 2,5 h po wyruszeniu z Pantyru. Cała
wycieczka trwała około 8 h, a przeszliśmy, według GPS-a, nieco
ponad 20 km. Szybka kąpiel w lodowatym potoku, a potem, do wieczora
– leżenie do góry brzuchami :) Ale wieczorem na naszym obozowisku
pojawił się czwarty namiot – dołączyła do nas trójka
Ukraińców, których widzieliśmy zresztą z oddali na Małych
Rogodzach. Oczywiście, kolację zjedliśmy (i wypiliśmy :) przy
wspólnym stole, dzieląc się wrażeniami i wspomnieniami z wyjazdów i wędrówek.
Rano
dziesiątego dnia było pięknie i słonecznie. Wstaliśmy,
zaczęliśmy przygotowywać śniadanie i opracowywać trasę na
najbliższe godziny.
Nagle,
zza drzewa wyjrzała jedna krowa...
Potem
kolejne dwie wzięły w dwa ognie namiot Ukraińców...
A
kolejne kilkanaście trzeba było odpędzać od stołu, zastawionego
śniadaniem. Ostatecznie poszły sobie, pozostawiając nam w
prezencie parę brązowych placków :)
Po śniadanku zrobiłam
sobie jeszcze krótki spacerek – koło naszego biwaku stała fajna huśtawka :)
A
potem zwinęliśmy namioty, pożegnaliśmy Ukraińców, którzy
wracali do domu autobusem i ruszyliśmy w dalszą drogę, do Kołomyi.
Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę w samej Rafajłowej – na starym
cmentarzu przy cerkwi, pod zadbanym obeliskiem nagrobnym, spoczywa
tam czterdziestu polskich legionistów – może kolegów
Pradziadka...?
(c.d.n.)
nigdy nie widziałam fioletowych ślimaków :D
OdpowiedzUsuńPiękne widoki :)
OdpowiedzUsuńCudone widoki, ale fioletowe ślimaki- coś niesamowitego!!! Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńBrązowe placki na śniadanie? A to rarytasy mieliscie na tej wycieczce:)Zastanawiam się,czy Ty wypoczywasz na urlopie?Bo tempo zwiedzania macie zawrotne!
OdpowiedzUsuńWspaniałe zdjęcia...podziwiam! Super!
OdpowiedzUsuńDziękuję za odwiedziny na blogu i miłe słowo. Serdecznie pozdrawiam-Peninia♥♥♥
http://peniniaart.blogspot.com/
Wspaniałe są Wasze wakacje.
OdpowiedzUsuń