W samym środku śnieżnej i mroźnej zimy (bo zaczęłam pisać ten
post jeszcze przed odwilżą… :) jest najlepszy czas, żeby wrócić wspomnieniami
na słoneczną Ukrainę. W poprzednich odcinkach opisałam pierwsze półtora
tygodnia, spędzone na Krymie. Teraz czas na ciąg dalszy podróży, którą
kontynuowaliśmy nieco bliżej polskiej granicy.
Najpierw czekała nas przeszło 24-godzinna podróż w
wagonie sypialnym z Symferopola do Lwowa. O ile normą na Ukrainie jest peronowa
sprzedaż gazet czy różnych smakołyków, o tyle po raz pierwszy spotkaliśmy się z
dystrybucją pluszowych maskotek, często monstrualnych rozmiarów – przypuszczam,
że gdzieś w pobliżu je po prostu produkowano.
We Lwowie zatrzymaliśmy się u naszych tamtejszych znajomych.
Czekaliśmy tam na kolejnych znajomych, z Poznania, którzy mieli przyjechać
nazajutrz do Lwowa samochodem. Pierwszy dzień pobytu we Lwowie upłynął pod
znakiem paskudnej pogody. Obskoczyliśmy więc sklepy, antykwariaty i Pyzatą
Chatę :) Drugiego dnia rano odbieraliśmy nieco alarmujące telefony – znajomi z
Poznania przekroczyli granicę w Krościenku i telepali się po niesamowicie
dziurawej drodze, pełnej kałuż, obawiając się, czy tak będzie na całej Ukrainie
(bo w ogóle, za wschodnią granicę jechali po raz pierwszy). W końcu jednak przyjechali
– na pokazywaniu im najważniejszych zabytków Lwowa spędziliśmy ten dzień i
kolejny. Na szczęście, pogoda znacznie się polepszyła. Drogi - też :)
W mieście widać było jeszcze pozostałości po Euro. Na
niektórych przystankach pojawiły się nawet, względnie aktualne ;) nowe rozkłady jazdy
marszrutek i trolejbusów.
Nasza koleżanka ze Lwowa akurat śpiewała w chórze na ślubie swojej
koleżanki, ubrana w tamtejszy strój ludowy – nie mogłam sobie odmówić
przyjemności, aby się w niego na chwilę przebrać. Całe szczęście, że koleżanka
ma identyczne gabaryty, jak ja :)
Następnego dnia wyjechaliśmy w teren. Pierwszym przystankiem
był Złoczów, gdzie zwiedziliśmy przede wszystkim zamek Sobieskich, całkiem przyzwoicie w ostatnich latach
odrestaurowany. Zachowały się cztery bastiony i rawelin, a na rekonstruowanych
wałach poustawiane są armaty. Na dziedzińcu, w zachowanym skrzydle zamkowym,
znajduje się obszerna ekspozycja historyczno-etnograficzna, w tzw. Pawilonie
Chińskim – wystawy czasowe, natomiast budynek bramny mieści restaurację.
W znacznie gorszej sytuacji znajduje się zamek Koniecpolskich
i Sobieskich w Podhorcach – zasadniczo wyłączony z użytkowania, jedynie w
części kazamat urządzono skromną ekspozycję, m. in. ze zrekonstruowaną
pracownią alchemiczną. Budowlę można jednak swobodnie obejść dookoła i
podziwiać ogrom całego założenia. Naprzeciw zamku stoi równie piękny, jak podniszczony,
ale okresowo wciąż używany, kościół św. Józefa i Podwyższenia Krzyża Świętego.
Niedaleko od Podhorzec stoi kolejny zamek Sobieskich – Olesko.
Położony na wysokim wzgórzu, trudny do uchwycenia na fotografii z bliska,
starannie utrzymany, mieści w swej zwartej bryle godne uwagi muzeum wnętrz
zamkowych.
Zamek dobrze widać spod pełnego ekspresji pomnika Armii Konnej, która w 1920
r., pod wodzą Siemiona Budionnego próbowała nieść płomień rewolucji na zachód,
ale pod Komarowem, w największej bitwie kawaleryjskiej XX wieku, została zwyciężona
przez polskich ułanów.
Krótką przerwę rozdzielnopłciową zrobiliśmy sobie pod
Zahorcami – panowie poszli zwiedzać stary fort...
...a panie w tym czasie poleżały do góry brzuchami, po czym przygotowały obiad na
trawie:
Na nocleg zatrzymaliśmy się w Dubnie, w hotelu o jakże oryginalnej
nazwie - „Dubno” :) Jeszcze wieczorem obeszliśmy sobie tamtejsze stare miasto z
obszernym rynkiem, kościołami i cerkwiami, synagogą oraz zamkiem Ostrogskich.
Z Dubna wyjechaliśmy następnego dnia rano, a śniadanie
zjedliśmy w plenerze – na leśnym parkingu. Pierwszym punktem wycieczki były
koszary w Białokrynicy koło Krzemieńca, gdzie przed wojną stacjonowali polscy ułani. Większość budynków, mimo całkiem ciekawej architektury, stoi
obecnie zupełnie opuszczona i niszczeje.
Sam Krzemieniec leży tuż obok, w malowniczej dolinie między
wzgórzami. W mieście najcenniejszy jest zespół zabudowy danego Liceum
Krzemienieckiego – eksperymentalnej i nowatorskiej szkoły, której tradycje
sięgały początków XIX wieku, a która funkcjonowała do wybuchu II Wojny
Światowej. W Krzemieńcu urodził się Juliusz Słowacki – w odrestaurowanym
rodzinnym dworku mieści się muzeum poety. Miejscowe dzieci wyłapują Polaków, mówiąc im "dzień dobry", po czym próbują wyłudzić pieniądze za zaśpiewanie piosenki lub powiedzenie wierszyka :)
Bez dobrej mapy nie jest łatwo
dojechać na Górę Zamkową – nie prowadzą nań żadne drogowskazy. Warto jednak
znaleźć drogę, bo widok ze szczytu zapiera dech.
Jeśli dobrze się wpatrzyć w
stronę południowo-zachodnią, na horyzoncie można dostrzec złocące się kopuły
Ławry Poczajowskiej, odległej o jakieś dwadzieścia parę kilometrów.
Zaskakujące
było zaś, że kasjer, sprzedający bilety na zamek, dysponował kasą fiskalną!
Góra Zamkowa ma postać długiego, skalistego grzbietu i rośnie na niej rzadka
roślinność. Nasi znajomi z Poznania są zaś biologami i zwłaszcza koleżanka
czerpała wielką radość z oznaczania znajdowanych roślin :)
Kolejnym przystankiem był Wiśniowiec, siedziba rodowa
Wiśniowieckich – Jeremiego i Gryzeldy, znanych z „Ogniem i Mieczem”, oraz ich
syna – Michała, późniejszego króla Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Kiosk-kasa
przy głównym wejściu na teren zamkowy stara się wychwytywać turystów i wymuszać
z nich haracz. Teren jednak nie jest ogrodzony czy strzeżony i bez problemu można
wejść nań od tyłu albo z boku. Zamek z zewnątrz wygląda nieźle, ale wewnątrz
jest niemal pusty i właściwie chyba nieudostępniany jeszcze do zwiedzania. Jednak
robotnicy, noszący cement czy prowadzący taczki, nie mieli nic przeciwko, aby
pokręcić się po pustych komnatach.
Następnie zajechaliśmy do Zbaraża, gdzie, jak powszechnie
wiadomo, Pan Podbipięta ściął Zerwikapturem głowy trzech pohańców. Bastiony
zamku Potockich są obstawione rusztowaniami, trwa ich restauracja, ale budowle na
dziedzińcu pachną świeżością i skrywają liczne, ciekawe ekspozycje. Główny
korpus mieści muzeum wnętrz zamkowych, w holu stoją popiersia kozackich
hetmanów i wiszą plansze, obrazujące historię Zbaraża. Na piętrze znajdują się
wystawy: etnograficzna, sztuki sakralnej oraz lokalnej-współczesnej (ale
realistycznej). Do zwiedzania są udostępnione także piwnice zamkowe. Oświetlone
słabymi żarówkami, wąskie, ceglane korytarze i obszerniejsze komnaty stanowią
atrakcję samą w sobie, ale w niektórych z nich ustawiono narzędzia tortur –
jako typową w takich miejscach atrakcję :) Ale to jeszcze nie koniec – w
bocznych skrzydłach i podwalniach znajdują się dalsze wystawy. Można na nich
obejrzeć urocze, drewniane modele okolicznych cerkiewek (po części już nieistniejących),
współczesną rzeźbę – abstrakcyjną i realistyczną, arsenał zamkowy ze zbrojami,
halabardami i armatami, wreszcie ekspozycję archeologiczną. Jednym słowem, na
zbaraskim zamku można spędzić naprawdę długie godziny.
Po południu zajechaliśmy do Trembowli, gdzie weszliśmy, po barrdzo wąskiej i stromej ścieżce, na
ruiny zamku królewskiego. Miłe zaskoczenie wywołał świeżo zrekonstruowany
pomnik Anny Doroty Chrzanowskiej – żony komendanta zamku, która swą
determinacją wpłynęła na męża, by ten kontynuował obronę przed armią
turecko-tatarską. Obecnie, sytuacja w Trembowli przypomina Wiśniowiec – kasa,
stojąca przy głównym wejściu (o ile w ogóle czynna – my zastaliśmy ją
zamkniętą) i brak ogrodzenia dookoła.
Na noc zatrzymaliśmy się w motelu koło Trembowli, a śniadanie
następnego dnia zjedliśmy za miastem, w zbożu :) Potem zajechaliśmy do Czortkowa. Jako dawne miasto
powiatowe w zaborze austriackim, reprezentuje wyraźnie inny – bogatszy - typ
architektury, niż miasta, które przez półtora wieku pozostawały pod zaborem
rosyjskim.
Trafiliśmy akurat na dzień targowy – większość ulic starej części
miasta była pozastawiana kramami, straganami i stołami, na których można było
kupić dosłownie wszystko. Na przykład – maskę przeciwgazową :) Na tym ulicznym
targu spędziliśmy trochę czasu, a następnie pojechaliśmy na zamek – jednak
czortkowski zamek, jak to czasem bywa z zamkami, był zamknięty :)
Drugim przystankiem był Borszczów, gdzie dziwnym trafem ;) dokładnie
50% uczestników naszej wycieczki chciało koniecznie obejrzeć nowoczesne
koszary, zbudowane w latach trzydziestych dla Korpusu Ochrony Pogranicza –
zbrojnej formacji, która strzegła wschodnich granic II Rzeczypospolitej.
Następnie, już całość wycieczki przespacerowała się ładnie urządzonym i
utrzymanym deptakiem, kupując czeburieki i lody.
Potem pojechaliśmy do Skały Podolskiej, gdzie – jak
wskazuje nazwa – na skalistym, urwistym brzegu Zbrucza położone są ruiny zamku.
Jego teren jest swobodnie dostępny, a widoczny doskonale drugi, niski brzeg
rzeki, przed wojną należał już do Związku Radzieckiego.
Warte uwagi jest
również samo miasteczko – z niedużym rynkiem i siecią ulic, przy których
całkiem licznie zachowała się stara zabudowa. Nad zamkiem i miasteczkiem krążyły bociany. A pod krzaczkami kryły się kaczuszki :)
Późnym popołudniem przekroczyliśmy przedwojenną granicę
polsko-radziecką i zatrzymaliśmy się na nocleg w motelu na przedmieściach Kamieńca
Podolskiego. Ale jeszcze tego samego dnia poszliśmy zwiedzić miasto – o tym jednak
napiszę w następnym odcinku, już niebawem :)
(c.d.n)
Pozazdrościć ;O)
OdpowiedzUsuńAleż masę zabytków zwiedziliście,to sie nazywa wykorzystać urlop na maxa. Zawsze mi smutno,gdy widzę niszczejące budowle,szkoda wielka.Widać,że wyjazd się udał!
OdpowiedzUsuńZazdroszczę wycieczki, tak fantastycznie czytało się tego posta i oglądało zdjęcia, że aż sama mam wielką ochotę tam pojechać :)
OdpowiedzUsuńWspaniała relacja, fajnie tak przenieść się z tej szaro-burej pogody w czas słonecznych wakacji :) W stroju ludowym wyglądasz świetnie. A chłopaki z pomnikiem - genialne zdjęcie :)
OdpowiedzUsuńPiękne wakacje :)
OdpowiedzUsuńDawno temu (w czasie studiów) byłam we Lwowie ale jakie piękne okolice zwiedzaliście, cudowne dwory i zamki dookoła. Bardzo mi się podoba.