sobota, 2 lutego 2013

Ukraina w wakacje - część 4

W samym środku śnieżnej i mroźnej zimy (bo zaczęłam pisać ten post jeszcze przed odwilżą… :) jest najlepszy czas, żeby wrócić wspomnieniami na słoneczną Ukrainę. W poprzednich odcinkach opisałam pierwsze półtora tygodnia, spędzone na Krymie. Teraz czas na ciąg dalszy podróży, którą kontynuowaliśmy nieco bliżej polskiej granicy.

Najpierw czekała nas przeszło 24-godzinna podróż w wagonie sypialnym z Symferopola do Lwowa. O ile normą na Ukrainie jest peronowa sprzedaż gazet czy różnych smakołyków, o tyle po raz pierwszy spotkaliśmy się z dystrybucją pluszowych maskotek, często monstrualnych rozmiarów – przypuszczam, że gdzieś w pobliżu je po prostu produkowano.


We Lwowie zatrzymaliśmy się u naszych tamtejszych znajomych. Czekaliśmy tam na kolejnych znajomych, z Poznania, którzy mieli przyjechać nazajutrz do Lwowa samochodem. Pierwszy dzień pobytu we Lwowie upłynął pod znakiem paskudnej pogody. Obskoczyliśmy więc sklepy, antykwariaty i Pyzatą Chatę :) Drugiego dnia rano odbieraliśmy nieco alarmujące telefony – znajomi z Poznania przekroczyli granicę w Krościenku i telepali się po niesamowicie dziurawej drodze, pełnej kałuż, obawiając się, czy tak będzie na całej Ukrainie (bo w ogóle, za wschodnią granicę jechali po raz pierwszy). W końcu jednak przyjechali – na pokazywaniu im najważniejszych zabytków Lwowa spędziliśmy ten dzień i kolejny. Na szczęście, pogoda znacznie się polepszyła. Drogi - też :)


W mieście widać było jeszcze pozostałości po Euro. Na niektórych przystankach pojawiły się nawet, względnie aktualne ;) nowe rozkłady jazdy marszrutek i trolejbusów.


Nasza koleżanka ze Lwowa akurat śpiewała w chórze na ślubie swojej koleżanki, ubrana w tamtejszy strój ludowy – nie mogłam sobie odmówić przyjemności, aby się w niego na chwilę przebrać. Całe szczęście, że koleżanka ma identyczne gabaryty, jak ja :)


Następnego dnia wyjechaliśmy w teren. Pierwszym przystankiem był Złoczów, gdzie zwiedziliśmy przede wszystkim zamek Sobieskich, całkiem przyzwoicie w ostatnich latach odrestaurowany. Zachowały się cztery bastiony i rawelin, a na rekonstruowanych wałach poustawiane są armaty. Na dziedzińcu, w zachowanym skrzydle zamkowym, znajduje się obszerna ekspozycja historyczno-etnograficzna, w tzw. Pawilonie Chińskim – wystawy czasowe, natomiast budynek bramny mieści restaurację.


W znacznie gorszej sytuacji znajduje się zamek Koniecpolskich i Sobieskich w Podhorcach – zasadniczo wyłączony z użytkowania, jedynie w części kazamat urządzono skromną ekspozycję, m. in. ze zrekonstruowaną pracownią alchemiczną. Budowlę można jednak swobodnie obejść dookoła i podziwiać ogrom całego założenia. Naprzeciw zamku stoi równie piękny, jak podniszczony, ale okresowo wciąż używany, kościół św. Józefa i Podwyższenia Krzyża Świętego.



Niedaleko od Podhorzec stoi kolejny zamek Sobieskich – Olesko. Położony na wysokim wzgórzu, trudny do uchwycenia na fotografii z bliska, starannie utrzymany, mieści w swej zwartej bryle godne uwagi muzeum wnętrz zamkowych.



Zamek dobrze widać spod pełnego ekspresji pomnika Armii Konnej, która w 1920 r., pod wodzą Siemiona Budionnego próbowała nieść płomień rewolucji na zachód, ale pod Komarowem, w największej bitwie kawaleryjskiej XX wieku, została zwyciężona przez polskich ułanów.


Krótką przerwę rozdzielnopłciową zrobiliśmy sobie pod Zahorcami – panowie poszli zwiedzać stary fort...


...a panie w tym czasie poleżały do góry brzuchami, po czym przygotowały obiad na trawie:

Na nocleg zatrzymaliśmy się w Dubnie, w hotelu o jakże oryginalnej nazwie - „Dubno” :) Jeszcze wieczorem obeszliśmy sobie tamtejsze stare miasto z obszernym rynkiem, kościołami i cerkwiami, synagogą oraz zamkiem Ostrogskich.



Z Dubna wyjechaliśmy następnego dnia rano, a śniadanie zjedliśmy w plenerze – na leśnym parkingu. Pierwszym punktem wycieczki były koszary w Białokrynicy koło Krzemieńca, gdzie przed wojną stacjonowali polscy ułani. Większość budynków, mimo całkiem ciekawej architektury, stoi obecnie zupełnie opuszczona i niszczeje.


Sam Krzemieniec leży tuż obok, w malowniczej dolinie między wzgórzami. W mieście najcenniejszy jest zespół zabudowy danego Liceum Krzemienieckiego – eksperymentalnej i nowatorskiej szkoły, której tradycje sięgały początków XIX wieku, a która funkcjonowała do wybuchu II Wojny Światowej. W Krzemieńcu urodził się Juliusz Słowacki – w odrestaurowanym rodzinnym dworku mieści się muzeum poety. Miejscowe dzieci wyłapują Polaków, mówiąc im "dzień dobry", po czym próbują wyłudzić pieniądze za zaśpiewanie piosenki lub powiedzenie wierszyka :)


Bez dobrej mapy nie jest łatwo dojechać na Górę Zamkową – nie prowadzą nań żadne drogowskazy. Warto jednak znaleźć drogę, bo widok ze szczytu zapiera dech.

 
 

Jeśli dobrze się wpatrzyć w stronę południowo-zachodnią, na horyzoncie można dostrzec złocące się kopuły Ławry Poczajowskiej, odległej o jakieś dwadzieścia parę kilometrów.

 

Zaskakujące było zaś, że kasjer, sprzedający bilety na zamek, dysponował kasą fiskalną! Góra Zamkowa ma postać długiego, skalistego grzbietu i rośnie na niej rzadka roślinność. Nasi znajomi z Poznania są zaś biologami i zwłaszcza koleżanka czerpała wielką radość z oznaczania znajdowanych roślin :)


Kolejnym przystankiem był Wiśniowiec, siedziba rodowa Wiśniowieckich – Jeremiego i Gryzeldy, znanych z „Ogniem i Mieczem”, oraz ich syna – Michała, późniejszego króla Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Kiosk-kasa przy głównym wejściu na teren zamkowy stara się wychwytywać turystów i wymuszać z nich haracz. Teren jednak nie jest ogrodzony czy strzeżony i bez problemu można wejść nań od tyłu albo z boku. Zamek z zewnątrz wygląda nieźle, ale wewnątrz jest niemal pusty i właściwie chyba nieudostępniany jeszcze do zwiedzania. Jednak robotnicy, noszący cement czy prowadzący taczki, nie mieli nic przeciwko, aby pokręcić się po pustych komnatach.



Następnie zajechaliśmy do Zbaraża, gdzie, jak powszechnie wiadomo, Pan Podbipięta ściął Zerwikapturem głowy trzech pohańców. Bastiony zamku Potockich są obstawione rusztowaniami, trwa ich restauracja, ale budowle na dziedzińcu pachną świeżością i skrywają liczne, ciekawe ekspozycje. Główny korpus mieści muzeum wnętrz zamkowych, w holu stoją popiersia kozackich hetmanów i wiszą plansze, obrazujące historię Zbaraża. Na piętrze znajdują się wystawy: etnograficzna, sztuki sakralnej oraz lokalnej-współczesnej (ale realistycznej). Do zwiedzania są udostępnione także piwnice zamkowe. Oświetlone słabymi żarówkami, wąskie, ceglane korytarze i obszerniejsze komnaty stanowią atrakcję samą w sobie, ale w niektórych z nich ustawiono narzędzia tortur – jako typową w takich miejscach atrakcję :) Ale to jeszcze nie koniec – w bocznych skrzydłach i podwalniach znajdują się dalsze wystawy. Można na nich obejrzeć urocze, drewniane modele okolicznych cerkiewek (po części już nieistniejących), współczesną rzeźbę – abstrakcyjną i realistyczną, arsenał zamkowy ze zbrojami, halabardami i armatami, wreszcie ekspozycję archeologiczną. Jednym słowem, na zbaraskim zamku można spędzić naprawdę długie godziny.


Po południu zajechaliśmy do Trembowli, gdzie weszliśmy, po barrdzo wąskiej i stromej ścieżce, na ruiny zamku królewskiego. Miłe zaskoczenie wywołał świeżo zrekonstruowany pomnik Anny Doroty Chrzanowskiej – żony komendanta zamku, która swą determinacją wpłynęła na męża, by ten kontynuował obronę przed armią turecko-tatarską. Obecnie, sytuacja w Trembowli przypomina Wiśniowiec – kasa, stojąca przy głównym wejściu (o ile w ogóle czynna – my zastaliśmy ją zamkniętą) i brak ogrodzenia dookoła.




Na noc zatrzymaliśmy się w motelu koło Trembowli, a śniadanie następnego dnia zjedliśmy za miastem, w zbożu :) Potem zajechaliśmy do Czortkowa. Jako dawne miasto powiatowe w zaborze austriackim, reprezentuje wyraźnie inny – bogatszy - typ architektury, niż miasta, które przez półtora wieku pozostawały pod zaborem rosyjskim.


Trafiliśmy akurat na dzień targowy – większość ulic starej części miasta była pozastawiana kramami, straganami i stołami, na których można było kupić dosłownie wszystko. Na przykład – maskę przeciwgazową :) Na tym ulicznym targu spędziliśmy trochę czasu, a następnie pojechaliśmy na zamek – jednak czortkowski zamek, jak to czasem bywa z zamkami, był zamknięty :)


Drugim przystankiem był Borszczów, gdzie dziwnym trafem ;) dokładnie 50% uczestników naszej wycieczki chciało koniecznie obejrzeć nowoczesne koszary, zbudowane w latach trzydziestych dla Korpusu Ochrony Pogranicza – zbrojnej formacji, która strzegła wschodnich granic II Rzeczypospolitej.


Następnie, już całość wycieczki przespacerowała się ładnie urządzonym i utrzymanym deptakiem, kupując czeburieki i lody.


Potem pojechaliśmy do Skały Podolskiej, gdzie – jak wskazuje nazwa – na skalistym, urwistym brzegu Zbrucza położone są ruiny zamku. Jego teren jest swobodnie dostępny, a widoczny doskonale drugi, niski brzeg rzeki, przed wojną należał już do Związku Radzieckiego.



Warte uwagi jest również samo miasteczko – z niedużym rynkiem i siecią ulic, przy których całkiem licznie zachowała się stara zabudowa. Nad zamkiem i miasteczkiem krążyły bociany. A pod krzaczkami kryły się kaczuszki :)



Późnym popołudniem przekroczyliśmy przedwojenną granicę polsko-radziecką i zatrzymaliśmy się na nocleg w motelu na przedmieściach Kamieńca Podolskiego. Ale jeszcze tego samego dnia poszliśmy zwiedzić miasto – o tym jednak napiszę w następnym odcinku, już niebawem :)

(c.d.n)

5 komentarzy:

  1. Ależ masę zabytków zwiedziliście,to sie nazywa wykorzystać urlop na maxa. Zawsze mi smutno,gdy widzę niszczejące budowle,szkoda wielka.Widać,że wyjazd się udał!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zazdroszczę wycieczki, tak fantastycznie czytało się tego posta i oglądało zdjęcia, że aż sama mam wielką ochotę tam pojechać :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wspaniała relacja, fajnie tak przenieść się z tej szaro-burej pogody w czas słonecznych wakacji :) W stroju ludowym wyglądasz świetnie. A chłopaki z pomnikiem - genialne zdjęcie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękne wakacje :)
    Dawno temu (w czasie studiów) byłam we Lwowie ale jakie piękne okolice zwiedzaliście, cudowne dwory i zamki dookoła. Bardzo mi się podoba.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za odwiedziny i komentarze :)