wtorek, 30 kwietnia 2013

Ukraina w wakacje - część 6 i ostatnia

W Stanisławowie (obecnie nazywanym Iwano-Frankowskiem, na cześć wybitnego ukraińskiego pisarza i poety) zatrzymaliśmy się w hotelu „Dniestr”. Stara, modernistyczna kamienica, usytuowana przy jednej z głównej ulic, skrywa w sobie siermiężno-socjalistyczne wnętrze, a w holu gości wita huculska krowa :)



Ulica Sapieżyńska została zamieniona w sympatyczny deptak, z ładnie utrzymaną zielenią, mnóstwem sklepów i lokali gastronomicznych. Rośnie tam też metalowe drzewo z huśtawką :)



Bardzo sympatycznym miejscem jest też Rynek, z charakterystycznym gmachem Ratusza pośrodku.


Całe popołudnie i wieczór spędziliśmy, snując się po stanisławowskich ulicach i uliczkach, zaś na koniec snucia się zjedliśmy pizzę, faszerowane bakłażany i słodkości na deser :)


Niestety, nadszedł ostatni dzień naszego pobytu na Ukrainie :( Pierwszym przystankiem był Stryj, gdzie pokrążyliśmy przez godzinkę po starej części miasta.




Podobnie, tylko na chwilę zatrzymaliśmy się w schulzowskim Drohobyczu.





Bezwzględnie koniecznym był zaś przystanek w Felsztynie (dziś – Skeliwka), gdzie stoi pomnik Dobrego Wojaka Szwejka, który tu właśnie został wzięty do niewoli przez swoją macierzystą CK Armię, gdy z ciekawości przebrał się w mundur rosyjski :)



Wart uwagi jest też gotycki kościół pw. św. Marcina i dzwonnica, będąca ponoć niegdyś wieżą obronną zamku Herburtów. Na frontowej ścianie kościoła zachowała się nawet płaskorzeźba polskiego Orła w koronie.


A poniższe zdjęcie z Felsztyna to tylko jeden z bardzo wielu przykładów intrygującego nurtu ukraińskiej sztuki ludowej, który można by nazwać mozaiką przystankową :)



Późnym popołudniem przekroczyliśmy granicę w Krościenku. Od razu dała się odczuć poprawa nawierzchni drogowej :)


W samym Krościenku rośnie w ogromnej ilości zdradziecka roślina – barszcz Sosnowskiego. Wygląda dość niewinnie, ale po kontakcie ze skórą pozostawia trudno gojące się rany. Sprowadzono ją w Bieszczady jako roślinę pastewną, ale rozprzestrzeniła się po okolicy w sposób zupełnie niekontrolowany.


Dość egzotyczną ciekawostką jest pomnik greckiego przywódcy, Nikosa Belojannisa. W latach czterdziestych w tym rejonie osadzono bowiem komunistów z Grecji, którzy opuścili swój kraj po przegranej wojnie domowej.

 
Na ostatnią noc wycieczki zatrzymaliśmy się w agroturystyce pod Ustrzykami Dolnymi. Po całej posesji chodziły (ślizgały się?) monstrualnej wielkości ślimaki. Na wieczór pojechaliśmy jeszcze do samego miasta na obiadokolację i spacerek.



Ostatni zupełnie :( dzień wycieczki postanowiliśmy spędzić również produktywnie. Zmierzając do domu, zajechaliśmy więc do Przemyśla, gdzie 50% ;) naszej wycieczki zwiedziło zrekonstruowany radziecki schron bojowy. A potem do Tryńczy, gdzie to samo 50% obejrzało ufortyfikowany most...




Całością wycieczki pokręciliśmy się trochę po Sandomierzu. Choć wszyscy już tu kiedyś byliśmy, jest to tak miłe i sympatyczne miasto, że postanowiliśmy odwiedzić je i tym razem.



A potem znowu 50% wycieczki oglądało czołgi i inne wozy bojowe, stojące w Mniszewie i Górze Kalwarii. A z jednego czołgu wyszedł zadziorny mały czołgista, ubrany w futro maskujące :)




I to już koniec... Przez te trzy lipcowe tygodnie zrobiliśmy blisko 5100 km, z czego 3700 pociągami, marszrutkami i statkami, a 1600 – samochodem. A poza tym, jeszcze „trochę” na piechotę... Zrealizowaliśmy wszystkie zaplanowane punkty wycieczki, a nawet trochę więcej :)


W najbliższe wakacje zamierzamy powtórzyć wyjazd w tym samym składzie, obierając tym razem za cel szeroko rozumiane ukraińskie Karpaty. Ale wcześniej, i to już za parę godzin, wyjeżdżamy na Litwę :) Relację i zdjęcia oczywiście tutaj zamieszczę.

sobota, 27 kwietnia 2013

Kartka dla instruktora

Nie wiem, czy kiedykolwiek zdecyduję się na zrobienie prawa jazdy, ale udało mi się szczęśliwie namówić swoją drugą połówkę na zdawanie tego jakże trudnego egzaminu :) Oj, słyszałam o takich, którzy zdawali ten egzamin po naście razy :) Na szczęście, w naszym przypadku sprawdziło się przysłowie "do trzech razy sztuka" :)
W związku z tym doniosłym momentem, powstała karteczka - podziękowanie dla pana instruktora jazdy, który cierpliwie uczył jak skręcać, jak wyprzedzać, itd. Tło karteczki to czarny papier z pasami namalowanymi białą akrylową farbką. Do tego, pracowicie przeze mnie powycinane samochodziki i różne znaki drogowe (których znaczenia, ja, jako nie kierowca, częściowo nie rozumiem). Samochodziki zostały przyklejone na kosteczkach 3D - jakoś trudno mi się bez nich obejść :)
Oto i karteczka:









 

niedziela, 21 kwietnia 2013

Przepiśnik - tym razem cały w fioletach

Ja nadal pozostaję w tematyce kuchennej. I pewnie jeszcze jakiś czas pozostanę. Tym razem zrobiłam przepiśnik w kolorze fioletowym i wcale nie w kratkę. Połączyłam 2 różne kolekcje papierów, 2 różnych firm, ale moim zdaniem wspaniale do siebie pasujące. Całość jest w delikatnej fioletowej barwie, mocniejszym akcentem jest fartuszek z intensywnie zielonym jabłuszkiem zamiast kieszonki :) Do tego dodałam Wycinankowe tekturki, które wcześniej pomalowałam bladoróżowym tuszem. 
Żałuję, że nie mam wykrojnika w kształcie fartuszka, co o niebo ułatwiłoby pracę. Tak za każdym razem muszę go ręcznie odrysowywać od pierwowzoru (a dostałam go od koleżanki) i wycinać i niestety nigdy nie wychodzi idealnie równy. 
Oto i przepiśnik:




sobota, 13 kwietnia 2013

Przepiśnik

Moje najnowsze dzieła to dwa przepiśniki. Każdy inny. Jeden z fartuszkiem, w dosyć intensywnych kolorach, z papierów w kratkę, które idealnie pasują do przepiśników. Drugi, pastelowy, ozdobiłam stempelkami o tematyce kuchennej. Stempelki to prezent od Mikołaja - dosyć długo przeleżały w pudełku, ale nadszedł ich wielki dzień. Tak miło mi się nimi ozdabiało przepiśnik, że planuję zrobienie kolejnych, podobnych.

Oto moje prace :




niedziela, 7 kwietnia 2013

Kartka urodzinowa i małe co nieco do kartki

Na początku kwietnia moja bardzo dobra koleżanka obchodzi urodziny. Co roku staram się jej wysyłać kartkę z życzeniami, a odkąd robię karteczki sama, obowiązkowo musi ona być mojej własnej produkcji.

Tym razem, postawiłam na delikatne fiolety i wazonik pełen kwiatów. Kartka stała się bardziej wyrazista dzięki postarzeniu jej tuszem distress. Wazonik powstał z wykrojnika - okrągłej serwetki. Użyłam również moich ulubionych kosteczek 3D - dzięki czemu, kartka zyskała na przestrzenności, oraz motylka - przecież każdy wie, że motylki pasują wszędzie :)




W ostatniej chwili wpadłam również na pomysł drobnego prezentu - oczywiście własnej produkcji. Takim oto sposobem, dnia 1 kwietnia powstał miniprzepiśnik. Do jego zrobienia użyłam papierów w odcieniach szarości, niebieskiego i różu. Ozdoba to stempelki o tematyce kulinarnej. W środku jest kilkanaście przepisów na słodkości, które są nie tylko proste, ale przede wszystkim, mają dobrze wpływać na wszelkie smuteczki. Co najważniejsze, wszystkie te przepisy są wypróbowane, szybkie i łatwe do zrobienia.





czwartek, 28 marca 2013

Ukraina w wakacje - część 5

Jeśli zrobimy zdjęcie tego, co widać za oknem i zapytamy kogoś, jakie to święta się zbliżają – na pewno usłyszymy, że Boże Narodzenie :) Więc ja wrócę myślami do ubiegłego lata i po raz przedostatni – do naszej trzytygodniowej wyprawy na Ukrainę.


W Kamieńcu Podolskim zatrzymaliśmy się w dużym motelu na bliskim przedmieściu. Bliskim tak, że zaraz za zakrętem wyrastał kamieniecki zamek, który jest najcenniejszym zabytkiem miasta. Bronił on jedynej drogi do Kamieńca, opasanego z trzech stron głębokim jarem rzeki Smotrycz. Był główną twierdzą Rzeczypospolitej na szlaku najazdów tatarskich i tureckich. Jego obrona i upadek w 1672 r. została opisana przez Henryka Sienkiewicza w „Panu Wołodyjowskim”. Ekspozycja muzealna wewnątrz jest dość skromna, ale rekompensują to widoki z zewnątrz – zamek z każdej strony prezentuje się imponująco.


Ponieważ w ciągu dnia wjazd na Stare Miasto jest niemożliwy, samochód można zostawić pod zamkiem, a na dalsze zwiedzanie udać się pieszo przez Most Turecki - wysoki tak, że widoki z niego mogą przyprawić o zawrót głowy :)


Stara część Kamieńca robi dość miłe wrażenie, w porównaniu z innymi miastami Ukrainy. Główne ulice są szerokie, a na obszernym Rynku Polskim stoi ratusz i Studnia Ormiańska. Na dziedzińcu katedralnym mieści się cmentarz, a na nim – nagrobek pułkownika Jerzego Wołodyjowskiego. Jednak nawet boczne uliczki, placyki i zaułki są czyste i ładnie utrzymane, a kamieniczki sukcesywnie remontowane. Oczywiście, widać jeszcze nie wykorzystany potencjał turystyczny – wieczorem miasto właściwie wymiera.







Z Kamieńca pojechaliśmy do niedalekiego Chocimia. Tutejszy zamek stoi nad brzegiem Dniestru. Przed wejściem ustawiono pomnik ukraińskiego hetmana Piotra Konaszewicza-Sahajdacznego, który wraz z polskim hetmanem Janem Karolem Chodkiewiczem w 1621 r. wytrzymał oblężenie i odparł najazd turecki. Natomiast w 1673 r. hetman i przyszły król Jan Sobieski rozbił tu armię turecką, która rok wcześniej zajęła Kamieniec Podolski.


Właściwy zamek stoi wewnątrz rozległych obwałowań zewnętrznych. W XIX w. Rosjanie zbudowali tu koszary, po których pozostał jeden budynek mieszkalny i cerkiew. Dziedziniec zamku jest ładnie utrzymany, do większości pomieszczeń można wejść, ale tu również nie można powiedzieć, by ekspozycja muzealna zachwycała.
 




Chocim był najdalej na wschód wysuniętym punktem naszej wycieczki. Na ziemie przedwojennej Polski wróciliśmy przez Okopy Świętej Trójcy – miasto i twierdzę, położoną na wysokim, skalnym klinie, wcinającym się między Zbrucz a Dniestr, uwiecznioną przez Zygmunta Krasińskiego w „Nie-Boskiej Komedii”. Za mostem przez Zbrucz, na skraju miasteczka, stoi przedwojenna polska strażnica graniczna, zaś ze starej twierdzy pozostały już tylko nikłe resztki murów i dwie bramy wjazdowe.


Na obiad zboczyliśmy nieco z głównej drogi i zatrzymaliśmy się w dolinie Dniestru pod Trubczynem, gdzie znajduje się kilkudziesięciometrowej wysokości urwisko skalne, stanowiące rezerwat przyrody. Tak wygląda południowy skraj Wyżyny Podolskiej.




Po południu pogoda gwałtownie się popsuła, a największa ulewa spotkała nas oczywiście w czasie jazdy po najgorszej, gruntowej drodze. Czarnoziemne podolskie błoto pryskało spod kół samochodu na karoserię i szyby, ale deszcz minął równie szybko, jak się pojawił. Wieczorem dojechaliśmy do Zaleszczyk. Szkoda, że miasto już w niczym nie przypomina kurortu, jaki można obejrzeć na przedwojennych pocztówkach. Aż nie chce się wierzyć, że wzdłuż zdziczałych brzegów Dniestru jeszcze tak niedawno biegły szerokie promenady ze starannie utrzymaną roślinnością.


A jak Zaleszczyki, to oczywiście i most – przed wojną, po drugiej jego stronie była Rumunia. Przy wjeździe na niego stoi ładna, polska strażnica graniczna – niemy świadek ewakuacji polskich władz we wrześniu 1939 r. W samym mieście nasi panowie zniknęli na jakieś pół godziny, gdy wyskoczyli na pięć minut z samochodu, aby obfotografować koszary i czołg na pomniku :) No trudno; ważne, że jako kierowca i nawigator sprawdzali się znakomicie :)

 

 

Noc spędziliśmy w luksusowym :) motelu na przedmieściu Zaleszczyk, ale następnego dnia już na starcie musieliśmy zrobić nieprzewidzianą przerwę na drobny remont auta. Podjechaliśmy do Czortkowa, gdzie wcześnie rano (a było to niedziela), w warsztacie samochodowym przy ul. Kopyczynieckiej szybko i sprawnie wymieniono, co trzeba. Co więcej, właściciel warsztatu nie chciał wziąć za swoją pracę ani hrywny – musieliśmy tylko kupić nowe części. Warsztat w Czortkowie możemy więc polecić :)


Pierwszym planowanym przystankiem był Czerwonogród – nieistniejąca już niemalże wieś, malowniczo położona w zakolu rzeki Dżuryn. Nazwa wsi wzięła się od tutejszej gleby, zabarwionej czerwonymi minerałami. Czerwonogród był niegdyś ważnym i dużym miastem – stolicą powiatu, siedzibą starosty. W czasie wojny 1672 r., Turcy ułatwili sobie zdobycie tutejszego zamku, przekopując kanał, który osuszył zakole Dżurynu. Miasto straciło w ten sposób naturalną fosę, ale zyskało malowniczy wodospad, o którym za chwilę. Zjechaliśmy stromą drogą i udaliśmy się na teren dawnego miasta. Obecnie mieści się tam dziecięcy obóz kolonijny, a ze starej zabudowy pozostały jedynie ruiny kościoła pw. Wniebowzięcia NMP oraz pałacu Ponińskich, powstałego z przebudowy dawnego zamku. Obok wejścia do kościoła stoi krzyż, upamiętniający polską ludność miasteczka, wymordowaną przez Ukraińców w 1945 r.



 
Dolina Dżurynu jest obecnie miejscem piknikowym – jako że byliśmy tam w niedzielę około południa, każde wolne miejsce było zastawione samochodami, namiotami i przyczepami kempingowymi, a sama rzeka i sztuczne wodospady – oblegane przez letników. My również spędziliśmy tam chwilę, po czym wyjechaliśmy inna drogą. Jak się okazało, do Czerwonogrodu wjechaliśmy „od zaplecza” a to była główna droga wjazdowa. Przegradzał ją łańcuch, a siedzący w budce operator łańcucha :) pobierał opłaty za wjazd do rezerwatu przyrody. Nie trzeba było mu jednak pokazywać żadnych kwitów, czy biletów, więc wyjechaliśmy bez opłat :)



Na krótką chwilę zatrzymaliśmy się pod zamkiem w Jazłowcu, ale zmierzaliśmy do Buczacza, gdzie stoi rokokowy ratusz o przebogatym detalu architektonicznym. Niestety, okazało się, że budowla ta aktualnie jest osłonięta szczelnie rusztowaniami... Trudno - pozostaje liczyć, że za jakiś czas będzie jeszcze ładniejsza, niż poprzednio. Pokręciliśmy się trochę po mieście i ruszyliśmy dalej, do Halicza.


W Haliczu wycieczka podzieliła się na dwa jednopłciowe zespoły :) Panie zostały w skansenie – Muzeum Architektury i Kultury Materialnej Podkarpacia. Skansen jest częścią tutejszego rezerwatu historyczno-architektonicznego, obejmującego tereny jednej z kolebek ukraińskiej państwowości – średniowiecznego Księstwa Halickiego. W samym Haliczu znajdują się ruiny zamku, a w okolicznych wsiach – ruiny cerkwi, kurhany i liczne, inne stanowiska archeologiczne.






A gdy panie oglądały ceramikę i pisanki, panowie pojechali do nieodległego Jezupola, obejrzeć ufortyfikowany most - zapewne, również fascynujący :) 



Wieczorem przyjechaliśmy do Stanisławowa, gdzie zatrzymaliśmy się też na nocleg, ale o tym w następnym, ostatnim już odcinku mojej wakacyjnej opowieści :)

(c.d.n.)